Idealnie byłoby, gdyby naukowiec miał pasywny dochód z tytułu swojego odkrycia. Powinien mieć jakieś udziały w takim przedsięwzięci, jakiś procent. Firma się rozwija, więc naukowiec co jakiś czas dostaje swój „udział” w sukcesie – o sposobie komercjalizacji nauki mówi Tomasz Stypułkowski, Prezes Instytutu Innowacji i Technologii Politechniki Białostockiej.
„Inkubator Innowacyjności 4.0” to projekt wspierający rozwój komercjalizacji nauki na trzech największych białostockich uczelniach: UMB, UwB oraz Politechnice. Jego głównym założeniem jest znalezienie takich odkryć naukowych, które nadają się do wdrożenia. W wersji idealnej powinny z nich powstać takie produkty i usługi, z których będzie mógł korzystać przeciętny Kowalski. To szalenie trudny, a przy tym skomplikowany i kosztowny proces. Właśnie zakończyła się jego trzecia edycja projektu.
Podczas finałowego posiedzenia „Inkubatora” dwie naukowczynie z UMB zaprezentowały odkrycia swoich zespołów, które mają szansę na komercjalizację. Dr Anna Puścion-Jakubik (Zakład Bromatologii) opowiedziała o badaniach przedwdrożeniowych dla zdrowej przekąski (docelowo dla osób z insulinoopornością), a także o tym, jak na podstawie tych badań opracowywane były receptury. Drugi pomysł zreferowała dr Marlena Tynecka (Zakład Medycyny Regeneracyjnej i Immunoregulacji), która opowiedziała o opracowaniu metody wytwarzania preparatu biologicznego zawierającego elementy sekretomu mezenchymalnych komórek macierzystych do efektywnego ograniczania zapalenia alergicznego płuc.
ROZMOWA o nauce i biznesie
Wojciech Więcko: To już trzecia edycja „Inkubatora”, czas zapytać o osiągnięcia. Czy udało się coś skomercjalizować?
Tomasz Stypułkowski, Prezes Instytutu Innowacji i Technologii Politechniki Białostockiej, jeden z inicjatorów powołania „Inkubatora”: - Trzeba zdefiniować samo słowo „udało”. Moim zdaniem nawet jeśli niektóre z rezultatów sfinansowanych w ramach „Inkubatora” dostąpią zaszczytu komercjalizacji, powstaną w oparciu o nie spółki, albo ktoś będzie chciał je wylicencjonować, to nie jest koniec pracy nad nimi przy wdrożeniu na rynek. Jest jeszcze szereg rzeczy do zrobienia dalej.
To, co my jesteśmy w stanie zrobić w ramach „Inkubatora” to uratować niektóre projekty przed schowaniem do szuflady. My działamy w obszarze, w którym nie ma pieniędzy na takie działania. Naukowiec ma przeważnie środki, aby rozpocząć badania czy zrobić pierwsze opracowania. W naszej nomenklaturze dojść do poziomu TRL1, TRL2, może w sprzyjających okolicznościach nawet do TRL 3 (z jęz. ang. Technology Readiness Levels, Poziomu Gotowości Technologicznej, stopień TRL9 oznacza zastosowanie osiągniecia w praktyce – red.). Z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju można uzyskać środki na kroki TRL 7,8,9. A w przestrzeni pomiędzy TRL 3 i TRL 7 jest pustka, nie ma na tu środków. To właśnie tu jesteśmy z „Inkubatorem”. Ratujemy projekty, które nie mają szansy bycia dostrzeżonym przez fundusze inwestycyjne czy partnerstwa publiczno-prywatne, a naszym zdaniem mają potencjał. My jako „Inkubator” podnosimy ich poziom gotowości technologicznej. Założenie, że coś skomercjalizujemy ładnie brzmi w wypowiedziach oficjeli i świetnie prezentuje się na plakatach. Dobrze, że się tego się wymaga, ale nawet w prostych przykładach jest to szalenie skomplikowane.
Prezentowany projekt zdrowych przekąsek trafił do mnie. Bardzo konkretny i rynkowy projekt. Coś z niego będzie?
- Tak, ale przed nim naprawdę daleka droga, by stał się produktem ze sklepowej półki. Teraz musi się pojawić inwestor, który podejmie się działań urynkawiających. Obecnie naukowcy mają w ręku tylko wyniki prac badawczych. Trzeba je w sensie rynkowym „opakować”. Trzeba zdobyć certyfikaty pozwalające na spożywanie tych produktów przez ludzi, opracować recepturę zakładającą produkcję masową. Ktoś musi się zająć promocją czy logistyką przedsięwzięcia. Dopiero wtedy wchodzimy na poziom TRL 9. Czy ma się tym zająć uczelnia? Nie, bo przecież ma swoje zadania do realizacji. Uczelni prościej jest zdobyć dotację statutową na swoje działanie, niż realizować wewnętrznie ogrom zadań związanych z komercjalizacją dla zarobienia kilkudziesięciu może kilkuset tysięcy. Nawet jeśli mówimy o dolarach. Nie oczekujmy od uczelni, że będą to robić. To musi się dziać na ich zewnątrz. To rola inwestorów, startupów, spółek zewnętrznych. Takie osiągnięcia trzeba licencjonować, sprzedawać ich patenty, tak aby trafić w potencjał rynku.
To co, naukowiec ma rzucić swoja karierę naukową, bo znalazł rokujący przepis na wafelki, albo batonik?
- Nie, nikt tego nie zrobi. Idealnie biznesowo byłoby, gdyby taki naukowiec miał pasywny dochód z tytułu swojego odkrycia. Musi się jednak pojawić ktoś, kto dostrzeże w takim odkryciu potencjał na tyle, że wyłoży na jego rozwój środki. Naukowiec powinien mieć jakieś udziały w takim przedsięwzięci, jakiś procent od np. licencji i dalej pracować. Firma się rozwija, więc naukowiec co jakiś czas dostaje zwój „udział” w sukcesie. To idealny model.
Przecież to absurd, aby naukowiec zajmował się opracowaniem produkcji, marketingu czy szukał odbiorców. Ma sam wrzucać posty na fejsbuku? Nawet gdyby za takim naukowcem murem stanęła cała uczelnia, ze wszystkimi swoimi jednostkami wspierającymi komercjalizację, to oni wszyscy nie mają wystarczającego potencjału, by dotrwać do komercjalizacji.
Z czego jesteś zadowolony w projekcie „Inkubatora”?
- Ze zmiany mentalności naukowców. Odchodzi się już od myślenia, że badania potrzebne są do publikacji i zdobywania punktów. Oni już dostrzegają, że jest trzecia ścieżka. Jest już myślenie, że może warto już na początku sprawdzić, czy coś z moich badań będzie się dało skomercjalizować, czy ktoś na rynku potrzebuje takiego wyniku czy rezultatu, o jakim ja myślę.
To właśnie najbardziej mnie zaskoczyło, kiedy przysłuchiwałem się prezentacjom. Naukowcy mówią o oczekiwaniach rynku względem ich badań naukowych.
- W USA, Europie Zachodniej czy w Izraelu ta zmiana mentalności nastąpiła pewnie więcej niż 50 lat temu. U nas dzieje się obecnie. To ważne, bo pewnie w niedalekiej przyszłości czeka nas zmiana sposobu funkcjonowania i finansowania nauki czy uczelni wyższych. Obecny system z dotacjami statutowymi wytrzyma może 20, może 30 lat. Już widać, że system zmierza w kierunku, że uczelnie będą musiały pozyskiwać większe fundusze zewnętrzne. Przy czym nie mówię tu o typowych grantach naukowych, a o takich tworzonych z biznesem. Model amerykański zakłada, że 80 proc środków na swoje funkcjonowanie uczelnie mają pozyskać od przedsiębiorców. To oznacza, że firma, czy konglomerat finansowy nie będzie sponsorował badań dla samych badań, a takie które idą w określonym kierunku. U nas biznes nie jest gotowy na to, by dać naukowcom duże pieniądze, by oni pracowali wokół osi zainteresowań firmy. Zresztą nasi naukowcy też nie są gotowi, by zrezygnować ze swoich obecnych prac naukowych, publikacji, punktów i wspierać naukowo firmy tylko w ich konkretnych obszarach zainteresowań.
Spodziewam się, że niedługo będzie taki premier czy minister edukacji, który powie, że od tego momentu np. 10 proc. budżetu uczelni będzie musiało pochodzić z biznesu. Już teraz są ulgi podatkowe dla biznesu, które zachęcają przedsiębiorców do tej współpracy (obecna ustawa o innowacyjności pozwala firmom odpisać od podatku 200 proc kosztów ponoszonych na prace badawcze – red.). Za jakiś czas to będzie się musiało zazębiać. Nie ma innej opcji. Jeżeli uczelnia będzie chciała pozyskiwać więcej środków, będzie się musiała bardziej otworzyć na biznes. A jak firma będzie chciała się rozwijać, to taniej i rozsądniej będzie się jej to opłacało do spółki z uczelnią. W USA to się sprawdza. Jeżeli dziś się do tego przygotujemy i oswoimy ten proces, to zmiany nie będą tak bolesne, jak się można spodziewać.
Rozmawiał Wojciech Więcko