Mogli zarabiać 1214 zł na rękę na etacie w szpitalu, pracować po 300 godzin w miesiącu jeżdżąc w karetkach, lub wybrać niepewność i prowadzić własną firmę.
Rada od przedsiębiorców: - Nie bój się. Weź odpowiedzialność za swój los. Pieniądz nie jest barierą w założeniu własnego biznesu. Za wynajęty lokal płaci się dopiero po miesiącu, tak więc masz czas na to zarobić. Popełniaj błędy, nie bój się tego, ale wyciągaj z nich wnioski. Doświadczenie pozwoli ci być lepszym. |
Kilka lat temu Białostocka Fundacja Kształcenia Kadr (pod kierunkiem prof. Bogusława Plawgo, UwB) sprawdziła pięć podlaskich uczelni pod kątem postaw proprzedsiębiorczych. Badanie objęło m.in. pracowników naukowo-dydaktycznych i studentów. Ankiety wykazały, że medycy, inaczej niż inżynierowie czy ekonomiści, postrzegają ten temat. Jeden z respondentów stwierdził, że transfer wiedzy nie dotyczy uczelni medycznej, ponieważ najważniejszym jej zadaniem jest kształcenie studentów w zakresie medycyny czy farmacji. Zaś zdobycie wiedzy z zakresu transferu wiedzy z uczelni do biznesu, czy zdobycie patentów, nie sprawi, że będzie się lepszym lekarzem. Ktoś inny dodał wręcz, że wiedza zdobyta na studiach medycznych służy przede wszystkim leczeniu ludzi, a nie czerpaniu zysków materialnych. Zaś zawód lekarza koncentruje się na realizacji pewnej misji.
Dlatego w „Medyku Białostockim” będziemy praktycznie sprawdzać czy nauki medyczne mogą iść w parze z przedsiębiorczością? Czy można na tym zarobić, ale też czy wypada zarabiać? Potrzebne jest nam to do znalezienia odpowiedzi na zasadnicze pytanie: dlaczego tak trudno naukowcom współpracuje się z biznesem? Tyle się przecież o tym mówi, o komercjalizacji wiedzy i współpracy nauki z biznesem, a efekty są takie sobie.
Prościej niż się myśli
Adam Jakubowski i Grzegorz Łopieński to koledzy ze studiów I stopnia „Ratownictwo Medyczne” na Wydziale Nauk o Zdrowiu UMB. Potem razem robili magisterium ze „Zdrowia Publicznego” (WNoZ). Teraz rozpoczęli studia doktoranckie. Obecnie obaj są na etatach w pogotowiu ratunkowym. Wcześniej pracowali w szpitalnych SOR-ach, albo na umowach śmieciowych w pogotowiu. Od kilku miesięcy wspólnie prowadzą też własną firmę: Instytut Terapii Witaminowej. W głównej mierze zajmują się wspieraniem regeneracji organizmu poprzez właściwą suplementację witamin i minerałów. Do tego oferują typowe usługi pielęgniarskie (z dojazdem) oraz tzw. pogotowie kacowe. Jak sami mówią, „przenieśli wycinek oddziału zabiegowego z pracy na swoją powierzchnię”.
Odwiedziliśmy ich właśnie dlatego, że są na początku swojej biznesowej drogi.
- Samo założenie firmy to prosta sprawa. Pracując wcześniej w pogotowiu musieliśmy prowadzić działalność gospodarczą, bo rozliczaliśmy się wystawiając fakturę na koniec miesiąca. Mieliśmy już swoją księgową, wiedzieliśmy też, o co chodzi z podatkami i ZUS-em. Osobiście sprawdziliśmy, że wbrew temu, co się mówi, w urzędach pracują mili ludzie i można bez strachu tam iść. Sporo rzeczy da się też załatwić przez internet - tłumaczy Adam Jakubowski.
- Oczywiście, były obawy, czy nam się uda w sensie biznesowym. Czy się utrzymamy, czy zarobimy, itp. Tylko że obaj wierzymy, że jak się wkłada serce w swoją pracę, to musi się udać - dodaje Grzegorz Łopieński.
Pretekst
- W szpitalu zarabiałem 1214 zł na rękę. Kiedy ratownicy zaczęli się upominać o szacunek, mocno zaangażowałem się w te protesty. Wtedy ludzie ze szpitala powiedzieli mi, żebym się tak nie wychylał, bo mogą mi nie przedłużyć umowy o pracę. To cóż jeszcze gorszego mogło mi się stać, jak praca za tę pensję? - retorycznie pyta Adam Jakubowski.
- Praca ratownika to najczęściej wyrabianie godzin. Chcąc normalnie zarabiać, trzeba przepracować ich nawet 300 w miesiącu. Dyżury 36-godzinne to standard, ekstremalnie trwają po 60. Żyjesz wtedy byle jak. Przebierasz się w samochodzie, jesz byle co, myjesz się, jak masz okazję - dopowiada kolega.
- Chcieliśmy nawet wyjechać do Anglii. Byliśmy już po wstępnych rozmowach z naszym pracodawcą. Ostatecznie zostaliśmy i założyliśmy firmę. Wyjechała nasza koleżanka. Zarabia teraz w przeliczeniu ok. 15 tys. zł miesięcznie - mówi Adam.
Pomysł
Powstanie instytutu to była odpowiedź na trwającą modę na zdrowy tryb życia. Coraz więcej osób ćwiczy na siłowniach, aktywnie spędza czas (biega, jeździ na rowerze, pływa, itp.), stosuje różne diety. Wszystkie one potrzebują odpowiedniej suplementacji, by utrzymać swoje organizmy w odpowiedniej kondycji.
- Zdrowie jest dobrym produktem, czy też usługą. My akurat skupiliśmy się na tym jak je wesprzeć. Takie firmy jak nasza, w USA czy Wielkiej Brytanii to powszechność. W Polsce to jeszcze nowość - mówią przedsiębiorcy.
Realia pokazały jednak, że równie często, jak sportowcy, z usług firmy chcą korzystać osoby po różnych chorobach, by wzmocnić swoje organizmy.
- To było dla nas trochę zaskoczenie - dodaje Grzegorz. - Z drugiej strony w polskim systemie zdrowia najważniejsze jest leczenie choroby, a nie zapobieganie jej.
Jest też duża część klientów, która chce korzystać z ich usług w swoich domach. Wygoda to jedno, ale dyskrecja - drugie.
Jak mówią, stale monitorują zmiany w przepisach: - Kiedy studiowaliśmy takiego punktu nie mógłby otworzyć ratownik, ale niedawno prawo się zmieniło i możemy działać.
Pytam wprost: - Czy wypada wam zarabiać na takich usługach?
Adam Jakubowski: - Jeżeli idziemy do lekarza do publicznej placówki, to nie znaczy, że za to nie płacimy. Płacimy w podatkach. Zarabia na tym taka jednostka, zarabia lekarz.
Grzegorz Łopieński: - My używamy produktów powszechnie dostępnych dla szpitali, czy przychodni. One nie są konieczne w leczeniu chorób, choć dzięki nim szybciej stanęlibyśmy na nogi. To takie coś ekstra. To można by stosować nawet w przychodniach rodzinnych. Tylko publiczny płatnik nie chce tego refundować.
Nie zawsze jest różowo
W pierwszych dniach działalności instytutu odwiedziły ich tłumy ludzi. W większości znajomi. Potem pojawiły się dni, że nie przychodził do nich nikt.
- Zaczęliśmy aktywnie działać w internecie, ruszyła poczta pantoflowa. Taka reklama nie generuje nam kosztów, a daje dobre efekty - tłumaczy Adam.
Zgodnie przyznają, że od strony merytorycznej nie mają kłopotów w firmie. Procentuje doświadczenie zdobyte w szpitalu i pogotowiu. Współpracują z lekarzami, którzy konsultują ich pacjentów. Barierą jest brak wiedzy z zakresu przedsiębiorczości, finansów, analizy wydatków.
- Wszystkiego tego uczymy się teraz w firmie, na przyspieszonym kursie na żywo. Na studiach nie dostaje się tej wiedzy. Są jakieś zajęcia z marketingu, ale kompletnie nie przystają do wymogów rzeczywistości - dodaje Adam.
Klient czy pacjent?
- Pacjent - mówi Adam Jakubowski.
Wspólnie z kolegą przyznaje, że „na swoim” pracuje się trochę inaczej niż szpitalu czy pogotowiu. Jest mniej pacjentów, ci umawiani są na poszczególne godziny, nie ma stanów zagrożenia życia. Jest spokojniej. Dodatkowo wiele z osób odwiedzających instytut jest doskonale zorientowanych w tym, czego oczekują, a jak czegoś nie wiedzą, to odważnie pytają.
- Jak telefon dzwoni po godz. 22, zawsze odbieram. Wizyta domowa poza Białymstokiem przed godz. 8? To nie problem. Swoimi usługami uzupełniamy luki w systemie powszechnym, który nie jest w stanie działać tak sprawnie - mówi Grzegorz.
W pierwszym miesiącu instytut zarobił na koszty. Prowadzenie firmy godzą z pracą w pogotowiu. Na razie pracują sami. Chcą się rozwijać. Myślą o wprowadzeniu nowych usług opartych o powracającą do łask medycynę tradycyjną. Mają w planach badania naukowe, bo zauważają braki w naukowych opracowaniach odnośnie suplementacji. Prosty przykład: medialna akcja „pij mleko”, aby dostarczać organizmowi wapń. Tylko że w diecie przeciętnego człowieka tego wapnia jest już wystarczająca ilość. Za to 80. procentom społeczeństwa brakuje witaminy D3 i potrzeby jej uzupełnienia nikt nie nagłaśnia. Zaczynają też używać pojęć „franczyza”, „standardy jakości”, „w przyszłości”.
Wojciech Więcko