Nocą z 25 na 26 kwietnia 1986 roku podczas nieprawidłowo przeprowadzanego testu bezpieczeństwa doszło do awarii elektrowni atomowej.
Nastąpiło przegrzanie i częściowe stopienie rdzenia reaktora numer 4, rozkład chłodzącej go wody i wybuch powstałego wodoru. Zapaliły się grafitowe elementy. Obudowa reaktora została rozerwana, do atmosfery trafił radioaktywny pył.
W Polsce, drugiego dnia rano po katastrofie, stacja monitoringu radiacyjnego w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Mikołajkach zarejestrowała aktywność izotopów promieniotwórczych w powietrzu ponad pół miliona razy większą niż normalnie. Informację tę przekazano do Warszawy, gdzie o godz. 10 ogłoszono alarm.
Polacy nie wiedzieli, skąd wzięło się promieniowanie. Początkowo sądzono, że to wynik wybuchu bomby atomowej. Dopiero o godz. 18 polscy specjaliści dowiedzieli się z radia BBC, że chodzi o awarię w Czarnobylu. Polskie władze, mimo zaprzeczeń władz ZSRR, szybko rozpoczęły działania. 29 kwietnia stabilny jod (tzw. płyn Lugola, czyli wodny roztwór czystego jodu w jodku potasu opracowany przez Jeana Lugola w 1829 roku) podano 18,5 milionom osób w Polsce, w rejonach uznanych za zagrożone. Akcja podawania płynu Lugola była ponoć największą tego typu akcją na świecie. W Związku Radzieckim, gdzie były największe skażenia, płyn Lugola został udostępniony dopiero po 30 dniach.
Katarzyna Malinowska-Olczyk: Mija właśnie 30 lat od katastrofy w Czarnobylu. Czy możemy jednoznacznie ocenić, czy miała ona wpływ na nasze zdrowie?
Prof. Maria Górska, kierownik Kliniki Endokrynologii, Diabetologii i Chorób Wewnętrznych w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Białymstoku: - Katastrofa w Czarnobylu, to była duża katastrofa, porównywalna do tej, jaka miała miejsce w 2011 r. w Fukushimie, w Japonii. Obie katastrofy zostały zresztą zakwalifikowane do siódmego, najwyższego stopnia w skali katastrof nuklearnych. To skażenie w postaci chmury różnych izotopów objęło teren 150 tys. km kwadratowych. Były dwa wybuchy i izotopy wydobywały się przez okres około tygodnia. My byliśmy poza ich bezpośrednim zasięgiem. Teraz po latach już wiemy, że skażenie na naszym terenie nie było duże, można je porównać z tym, z jakim mamy styczność na co dzień, z tym, co dociera do nas z kosmosu i innych niewielkich źródeł (wg badań dawka promieniowania na całe ciało, jaką otrzymali Polacy w ciągu pierwszego roku po czarnobylskiej awarii, wynosiła 0,27 mSv, co stanowi 11 proc. rocznej naturalnej dawki promieniowania, czyli takiej, jaką otrzymujemy od Matki Ziemi. W ciągu całego życia Polacy otrzymają od opadu czarnobylskiego dawkę wynoszącą ok. 0,9 mSv, czyli 0,5 proc. dawki, jaką zostaną napromieniowani ze źródeł naturalnych - red.). Tak więc tak mała dawka nie mogła mieć znaczących skutków dla naszego zdrowia.
Przez lata mówiło się, że wybuch w Czarnobylu przede wszystkim mógł spowodować wzrost zachorowań na raka tarczycy.
- W grupie tych wszystkich promieniotwórczych pierwiastków był radioaktywny jod 131. Unosił się w tej chmurze i docierał również do nas, szczególnie w okresie około tygodnia po katastrofie. Był wchłaniany i gromadził się w tarczycy. I teoretycznie stanowił zagrożenie. Trzeba się jednak cofnąć do czasów przed katastrofą. Podlasie to teren, gdzie zawsze występował niedobór jodu (dopiero od 1997 roku wprowadzono obowiązek jodowania soli - red.). Wykazały to badania epidemiologiczne prowadzone przez zespół lekarzy i studentów pod kierownictwem prof. Idy Kinalskiej. Zauważono wówczas duży odsetek występowania wola guzowatego zarówno u dorosłych, jak i dzieci. Potem doszło do katastrofy. Mieliśmy świadomość, że po katastrofie może wzrosnąć liczba zachorowań na raka tarczycy. I rzeczywiście w naszych kolejnych badaniach, już po katastrofie, stwierdziliśmy wzrost. Nie potrafiliśmy jednak jednoznacznie ocenić, z czego to wynika: czy z tego powodu, że mamy lepszą diagnostykę, robimy więcej badań USG i jest lepsza wykrywalność, czy też jest to skutek awarii elektrowni w Czarnobylu? Okazało się jednak, że wzrost zachorowalności na raka tarczycy obserwuje się nie tylko w Polsce, ale na całym świecie: w Stanach Zjednoczonych czy w Europie. Najczęściej są to nowotwory dobrze zróżnicowane i dobrze rokujące. Teraz rozpoznajemy najwięcej nowotworów brodawkowatych, a wcześniej, kiedy był niedobór jodu, więcej było nowotworów pęcherzykowatych.
Czy ten wzrost można powiązać z katastrofą? Przecież radioaktywna chmura nie dotarła do Stanów Zjednoczonych…
- Zdecydowanie nie. Szczególnie, że u nas ta zapadalność na nowotwory tarczycy jest mniejsza niż w Stanach Zjednoczonych. Biorąc pod uwagę światowe badania okazuje się, że największy wzrost zachorowalności obserwuje się w krajach wysokorozwiniętych, bogatych, tam gdzie mamy dużo przypadków otyłości. Bo właśnie otyłość jest czynnikiem ryzyka wielu nowotworów, w tym raka tarczycy. Częściej chorują kobiety niż mężczyźni i podejrzewa się, że to żeńskie hormony mogą mieć na to wpływ. Co ciekawe, ta zachorowalność w Polsce jest nawet niższa niż średnia Unii Europejskiej! Ten nowotwór łączy się z otyłością, z dobrobytem; nie powinniśmy tego łączyć z awarią w Czarnobylu.
A czy, Pani zdaniem, powszechne podanie płynu Lugola miało wpływ na nasze zdrowie?
- Moim zdaniem uchroniło nas przez poważniejszymi skutkami. Ta duża dawka jodu zablokowała wchłanianie radioaktywnego jodu przez tarczycę. Płyn Lugola podany po katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu miał zapobiegać wychwytywaniu przez tarczycę radioaktywnego izotopu jodu z opadów promieniotwórczych. I tak się stało. Duża dawka jodu, która została dostarczona wraz z płynem, spowodowała bowiem, że tarczyca nie mogła już wchłaniać jodu radioaktywnego. Jest to bardzo ważne, bo jeśli tarczyca wchłonęłaby duże ilości tego izotopu, mogłoby dojść do rozwoju raka tarczycy. Szczególnie ważne jest to w przypadku młodych organizmów. Płyn Lugola otrzymywały również kobiety w ciąży i pozwoliło to na ochronę tarczycy płodów.
A jak wygląda sytuacja epidemiologiczna na Białorusi czy Ukrainie?
- Brakuje tam powszechnych badań epidemiologicznych na tych terenach. Wiemy jednak, że tam obserwuje się duży wzrost zachorowań na raka tarczycy u dzieci. Ale proszę też pamiętać, że myśmy byli mniej narażani na promieniowanie, niż mieszkańcy terenów oddalonych o 150 czy 200 km od miejsca katastrofy.
Pamięta Pani te dni po katastrofie?
- Pamiętam doskonale. Nikt właściwie do końca nie wiedział, co się stało, bo po awarii nie mieliśmy żadnej informacji. Kiedy w Mikołajkach centrum rejestrujące skażenia 28 kwietnia zanotowało wyraźny wzrost - pół miliona razy większą radioaktywność - nikt nie wiedział, co się stało. Na początku pojawiły się jakieś doniesienia, że przeprowadzane są próby atomowe na poligonach w Nowej Zelandii i stąd wzrost radioaktywności. Mimo takiej oficjalnej propagandy, potem podjęto bardzo sensowne zalecenie. Po pierwsze to o podaniu płynu Lugola - głównie dzieciom i kobietom ciężarnym, u których jod przechodził przez łożysko, dostawał się do tarczyc płodów i chronił te nowo narodzone dzieci. Potem zapadła decyzja o wstrzymaniu wypasu bydła na łąkach, a mleko od krów przebywających na pastwiskach nie mogło być kierowane do spożycia. Dzieci dostawały mleko w proszku lub skondensowane. Nie można było jeść owoców i jarzyn np. sałaty, szpinaku, szczawiu, szczypiorku, młodego rabarbaru czy rzodkiewek. Nie otwieraliśmy okien w domach. Dzieci zostawiały buty przed drzwiami. Robiliśmy, co tylko mogliśmy, by chronić się przed skażeniem. Jednak to, co szczególnie zostało mi w pamięci, to to, że władze, mimo że miały wiedzę, co się dzieje, zorganizowały pochody pierwszomajowe.
Rozmawiała Katarzyna Malinowska-Olczyk