Dobry lekarz i (czy) dobra mama?
Czy da się pogodzić pracę zawodową, rozwój naukowy oraz sprawy rodzinne, tak by żadna ze sfer życia nie ucierpiała? Czy w medycynie są „szklane sufity”, przez które kobietom ciężko się przebić? Pytamy i sprawdzamy.
Dr Dorota Dziemiańczyk-Pakieła, chirurg z Kliniki Chirurgii Szczękowo-Twarzowej i Plastycznej, mama 10-letniego Pawła i 21-letniej Oli: - To się da pogodzić, ale jest trudne. Cały czas człowiek ma poczucie, że pod jakimś względem jest gorszy i cały czas czuje, że coś mu ucieka. Jak stara się bardziej w pracy, to coś zawala w domu. Jak przychodzi się z dyżuru po operacjach, po wykładach dla studentów, to w domu trzeba się zamienić w mamę. I wtedy człowiek ma wyrzuty sumienia, że nie poświęca rodzinie tyle czasu, ile by chciał. Jak człowiek bardziej zaczyna się zajmować dziećmi, to zawala pracę naukową. Cały czas coś się goni, choć zawsze chce się trzymać wszystkie sznurki w ręku. Jeśli chodzi o pracę naukową, to kobietom jest również trudniej. Trzeba pamiętać, że czas ciąży, porodu to czas, można powiedzieć, stracony. Przy dwójce dzieci to 2-3 lata wyjęte z zawodowego życia. A jesteśmy traktowane tak samo jak koledzy, równo, jeśli chodzi o lata zatrudnienia czy dorobek naukowy. Na pewno łatwiej jest być lekarzem i pracować w przychodni, a trudniej - tak jak ja mam w szpitalu klinicznym, gdzie muszę łączyć pracę lekarza, pracę naukową i dydaktyczną. Ja mam o tyle prościej, że mogę liczyć na rodziców, którzy zawsze mocno angażowali się i dużo mi pomagali. Bez nich nie dałabym rady wszystkiego pogodzić. Mąż również poświęcił karierę naukową i pracuje przez pół tygodnia, a przez drugie pół zajmuje się domem i dziećmi. W ostatnich latach, co najmniej pięć razy byłam na szkoleniach w Stanach Zjednoczonych, na miesięcznym wyjeździe na Tajwan itd. Jak to wszystko podliczę, to ponad rok byłam poza domem. Mój syn ciężko przeżywa moją nieobecność: te wyjazdy czy nawet dyżury. Już na początku miesiąca pyta mnie, ile będę miała dyżurów w miesiącu i dlaczego tak dużo. Przeżywa, że znowu mnie nie będzie. Plus jest taki, że człowiek ma odskocznię w domu. Kiedy wraca się po pracy, a dziecko podbiega i zarzuca ręce na szyję, to odchodzi całe zmęczenie. Ponadto dzięki temu, że jestem mamą, mam dużo obowiązków, potrafię dobrze organizować swój czas. Bycie mamą na pewno nauczyło mnie też cierpliwości. Ponadto mając rodzinę człowiek nie żyje tylko pracą, ma dystans i zdrowe podejście, choć z drugiej strony również uczucie niedosytu. Ogólnie kobiecie-zabiegowcowi, niezależnie od tego czy ma rodzinę czy nie, jest trudniej. Po prostu kobieta-chirurg jest traktowana trochę tak z przymrużeniem oka. I nieważne, jak się starasz, co umiesz i wiesz, zawsze jesteś gorzej traktowana i to zarówno przez pacjentów, jak i kolegów. Zdarza się, że pacjenci mówią do mnie: panie doktorze. Albo: siedzę z koleżanką w gabinecie lekarskim, wchodzi pacjent i pyta, czy jest tu lekarz. Na bloku operacyjnym wchodzi kolega, jestem głównym operatorem, a on zwraca się do kolegi-lekarza jakby mnie tam nie było… Tak po prostu jest. Z drugiej strony na swojej drodze zawodowej spotkałam dwóch wspaniałych mężczyzn, którzy nie mieli takich uprzedzeń, a wręcz przeciwnie zawsze mnie wspierali i pomagali. Dzięki temu mogę robić, to co robię i jestem tu, gdzie jestem.
Aleksandra Bujalska, lekarz rezydent z Kliniki Okulistyki, mama 2-letniej Matyldy i 8 letniej Hani:
- Będąc mamą, zawsze człowiek próbuje „połapać wszystkie końcówki” i stara się wybierać mniejsze zło. W moim systemie wartości dobro dzieci jest najważniejsze. Ale dochodzi ambicja, aspiracje, a dzieci wymagają czasu, wyrozumiałości i ogromu cierpliwości. Układanie klocków, jazda na rolkach, odrabianie lekcji czy czytanie w kółko tych samych bajek na dobranoc - do tego trzeba dojrzałości i mądrości, żeby robić to codziennie z miłością i oddaniem. Łatwiej wykonuje się obowiązki rodzica będąc wypoczętym. To właśnie w pracy lekarza wolny czas i ciągłe zmęczenie jest największym problemem. Przeciętny pacjent, który trafia do mojego gabinetu, jest w dojrzałym, często podeszłym wieku. Jeżeli chcę być dobrym lekarzem na każdej wizycie muszę mu poświęcić czas, uważnie wysłuchać, wytłumaczyć, jak brać leki i jak stosować się do moich zaleceń. Czasami muszę krzyczeć, bo pacjent ma problemy ze słuchem. Mniej więcej po 25 przyjętych osobach zaczynam mieć chrypę. Często przez cały dzień nie mam czasu, żeby coś zjeść albo napić się kawy, ale za to mam ciągły stres i pośpiech. I kiedy po takim dniu wracam do domu, to chciałabym choć na pół godziny usiąść w ciszy i zresetować się. Ale wtedy przybiegają dzieci, przytulają się, robią noski-noski, skaczą po mnie i mają mnóstwo potrzeb i pytań. A ja przecież nie mogę ich od siebie odepchnąć. Bez dzieci nie czułabym sensu życia. Gdybym ich nie miała byłabym bardzo nieszczęśliwa. Człowiek wie, dla kogo żyje i pracuje. Jednak w parze z miłością ciągle idzie poczucie winy. Najgorzej jak jest się na dyżurze, a w domu są chore dzieci. Ty leczysz innych ludzi, przyjmujesz 60 osób na SOR-ze, a myślami jesteś z dzieckiem, które ma wysoką gorączkę. A tego dyżuru nie ma kto wziąć za ciebie. Grafik jest robiony z miesięcznym wyprzedzeniem. Wcześniej go planuję, dopasowuję do męża, który też jest lekarzem, po to byśmy się w ogóle widywali. Bo jak nie dogramy grafików optymalnie, to bywa, że się tygodniami nie widujemy, nie mamy szansy porozmawiać albo po prostu pobyć razem - cierpi na tym związek. Ale potem okazuje się, że ktoś zachorował, komuś innemu zachorowało dziecko, musisz kogoś zastąpić i wtedy robi się maraton dyżurowy. Jak do tego dojdzie jakiś wyjazd na szkolenie, konferencję bądź w celach zarobkowych, to bywa, że swoich dzieci nie widzę przez kilka dni. I po takich dniach nie jestem już mamą tylko Panią Mamą. A przecież muszę się dokształcać. Boli, gdy słyszę: ja chcę do babci! Gdzie jest babcia? W nocy mała zaczyna płakać i krzyczy, że chce do babci, a nie widzi, że jestem obok i nie słyszy jak mówię: kochanie, tu mamusia, jestem teraz przy tobie.
Na pewno nie poradziłabym sobie bez mojej mamy. W pierwszą ciążę zaszłam na czwartym roku studiów. Mama pracowała wtedy jako pedagog w poradni psychologiczno-pedagogicznej i mogła przejść na wcześniejszą emeryturę. Wykładowcy szli mi na rękę, przekładali zaliczenia, a potem zwalniali mnie na karmienie piersią, abym tylko dała radę wszystko pogodzić. Było dużo zrozumienia. Dzięki pomocy mamy dałam radę i nie musiałam brać urlopu dziekańskiego. Moja mama jest babcią idealną, ciepłą, wyrozumiałą, kochaną. Mogę z nią zostawić dzieci i jestem spokojna. Gdyby nie jej pomoc, nie mogłabym dyżurować. Teoretycznie mając małe dziecko (do 4 roku życia) mogę odmówić dyżurowania. Ale trzeba pamiętać, że to wtedy najwięcej się uczymy. To na dyżurach trafiają się te nagłe, niespodziewane przypadki, o wtedy zdobywam wiedzę i uczę się, jak zachować spokój w sytuacjach kryzysowych. Będąc rezydentem na dyżurze ostrym zawsze mam kogoś nad sobą, kogo mogę się poradzić, skonsultować.
Mam ambicje, chciałabym realizować się naukowo, zrobić doktorat. Ale to można robić tylko nocami i kiedy dzieci śpią, bo z tym też bywa różnie. Z dzieckiem na ręku jest to niemożliwe! Zakupy robię internetowo, bo nie mam siły chodzić po galeriach i po prostu żal mi czasu, który mogę spędzić na zabawie z dziećmi. A wiadomo, jestem kobietą, chciałabym dobrze wyglądać. Pacjenci też zwracają uwagę na to, jak wygląda lekarz. Chciałabym pójść do kosmetyczki, fryzjera, lecz na to zawsze brakuje czasu. Zakaz handlu w niedzielę nie pomaga! Na nic nie mam czasu poza pracą i domem. Ostatnio, w taką ciepłą wiosenną sobotę poszliśmy całą rodziną do lasu. Z mężem byliśmy po maratonie dyżurowym. Mówię do niego: zobacz, ludzie chodzą na spacery, mają czas dla siebie, mają wolny piątek, sobotę, niedziela razem… A kiedy my mieliśmy weekend dla siebie? Nie pamiętam. I to jest chore.
Dr n. med. Bogna Katarzyna Okulczyk, chirurg, od 30 lat pracująca w II Klinice Chirurgii Ogólnej i Gastroenterologicznej:
- Pochodzę z rodziny lekarskiej. Mama jest neurologiem, a Tata - chirurgiem. Byli i są dla mnie niedoścignionymi wzorcami. Oczywiście w dzieciństwie nie myślałam, aby zostać lekarzem (raczej „czekoladziarką”!), ale atmosfera w domu sprzyjała wyborowi medycyny. Wprawdzie w szkole średniej pojawiła się pokusa studiowania romanistyki (gdy wygrałam w regionie olimpiadę języka francuskiego), uznałam jednak, że lekarz mówiący po francusku to też pożądane połączenie. Na studiach prawie wszystko było ciekawe i fascynujące. Od pierwszych lat zainteresowały mnie szczególnie specjalności zabiegowe. Należałam do koła chirurgicznego i czas wolny poświęcałam na „dyżurowanie” w klinice, w której pracował Tata. Wybór specjalizacji chirurgicznej był realizacją marzeń i martwiłam się jedynie, czy podołam wymaganiom, programowi specjalizacji, czy wreszcie nie zabraknie mi umiejętności manualnych. Chirurgia to dyscyplina, która wymaga dużo determinacji, wiedzy, ale i pokory oraz umiejętności pracy zespołowej. Jest trudną, ale bardzo piękną dziedziną. I wdzięczną - rezultaty niekiedy widzi się szybko. W klinice, w której rozpoczęłam pracę, i nadal ją kontynuuję, nie było wcześniej kobiet. Od początku byłam w bardzo dobrym koleżeńskim układzie z kolegami. Nie było żadnych niepotrzebnych zadrażnień czy dyskryminujących zachowań, ani pobłażania z uwagi na płeć. Muszę jedynie przyznać, że pacjenci początkowo bywali zaskoczeni, że operującym jest kobieta. W ostatnich latach sytuacja zmieniła się, kobieta-chirurg to już nie wyjątek. Czy to dobra praca dla kobiety? Wymaga wiele wysiłku fizycznego, z drugiej jednak strony - delikatności i empatii. Naturalnie chirurg, jak każdy lekarz, musi być mądry. Wybór specjalizacji to zawsze bardzo osobista decyzja.
Prof. Barbara Darewicz, kierownik Kliniki Urologii. Jest pierwszym i jak dotąd jedynym w Polsce profesorem-kobietą w dziedzinie urologii:
- Mój ojciec był chirurgiem, nazywał się Henryk Waldemar Karasewicz. Najpierw pracował na chirurgii w Ełku, potem był ordynatorem oddziału chirurgii w szpitalu w Dąbrowie Białostockiej. Dyżurował albo w szpitalu, albo pod telefonem. Czasem zdarzyło mu się gdzieś wyjechać, choćby na polowanie, to karetka na sygnale jechała, by go zabrać i zawieźć do szpitala. Widziałam, jak tata ciężko pracuje, ale mimo to od początku interesowałam się chirurgią. Tata mnie zniechęcał do wyboru tej specjalizacji. Mówił, że jak już chcę iść w dziedziny zabiegowe, to powinnam wybrać okulistykę, laryngologię lub najlepiej zostać diagnostą laboratoryjnym. Mnie jednak ta chirurgia pociągała, bo ona daje natychmiastową pomoc. Jak się podaje leki, to się patrzy i czeka, czy pomogą, czy nie. A jak się operuje, to poprawa jest od razu. Po studiach chciałam robić specjalizację z chirurgii, ale okazało się, że w klinice chirurgii nie ma miejsc. Dyrektor Adam Dowgird zaproponował mi specjalizację na chirurgii dziecięcej, ale nie było pewności, czy potem będę mieć pracę. W tamtych czasach robienie specjalizacji wiązało się z etatem. Zaproponowano mi urologię, to był przypadek. Zdecydowałam się. Kiedy zaczynałam specjalizację na urologii była to dziedzina mocno zabiegowa. Teraz ewoluuje w kierunku operacji mało inwazyjnych. Zmieniło się też przez lata podejście pacjentów. Obecnie nie są już zdziwieni, że kobiety są lekarzami chirurgami czy urologami. Jak tylko przyszłam, to było zaskoczenie, że jestem kobietę i będę ich badać. Pacjenci na urologii to w większości mężczyźni i tu relacje damsko-męskie wchodziły w grę. Nigdy się jednak nie spotkałam z jakąś niemiłą sytuacją, że ktoś np. nie chciał się rozebrać. Trzeba pamiętać, że kiedyś chłopaków w medycynie było więcej. Kiedy zdawałam na studia był parytet: na medycynę musiało być przyjętych tyle samo kobiet, co mężczyzn. Chłopaków było zdecydowanie mniej, więc łatwiej było im się było dostać, musieli mieć mniej punktów na egzaminie. Kiedy przyszłam do pracy, koledzy - całkowicie męski zespół - byli zaskoczeni i niezbyt zadowoleni, że „baba” pcha się na chirurgię. Do pracy przyjmował mnie doc. Musierowicz, który dojeżdżał tutaj z Warszawy. Ale on nie robił mi żadnych problemów. Potem koledzy się przyzwyczaili, byłam jedyną kobietą. Z tego co potem mi powiedzieli, musieli się trochę do mnie dostosować. Bo jak ktoś pomyślał: kobieta na chirurgii - to od razu wyobrażał sobie taką herod-babę, trochę taką wulgarną. A ja byłam inna i przychodząc złagodziłam męskie obyczaje, koledzy starali się swoje standardy dopasować do mnie. Muszę przyznać, że mam też drugą specjalizację - z seksuologii. Mąż mnie zachęcił do tego. Bo do naszej kliniki trafiali pacjenci ze schorzeniami prącia oraz z okaleczeniami prącia, które miały podłoże psychogenne. Wykonywaliśmy im operacje i bardzo potrzebny był ktoś z wiedzą seksuologiczną. To bardzo wąska specjalizacja. Na jej zrobienie musiałam dostać zgodę w ministerstwie, bo można było ją robić tylko po ginekologii, neurologii, psychiatrii oraz internie, a nie po urologii. Ta seksuologia bardzo mi się przydała. To taka strefa intymna, ale okazało się, że mężczyźni wolą rozmawiać ze mną niż z mężczyzną-seksuologiem. Bo łatwiej było mi, niż mężczyźnie-lekarzowi w podobnym wieku rozmawiać o problemach ze wzwodem. A nam inaczej, łatwiej się rozmawiało.
Wysłuchała Katarzyna Malinowska-Olczyk