Uznany w świecie anestezjolog dr med. Tomasz Torliński z University Hospitals Birmingham NHS FT, jednego z największych ośrodków klinicznych w Anglii, realizuje w UMB pilotażowy w skali kraju staż „Medyk NAWA”. Rozmawiamy z nim o podejściu do nauczania medycyny w Wielkiej Brytanii, USA i Polsce.
Dr Tomasz Torliński jest konsultantem intensywnej terapii i anestezjologii, nauczycielem akademickim i kierownikiem kształcenia w zakresie intensywnej terapii w Szpitalu Klinicznym Królowej Elżbiety, w ramach zespołu University Hospitals Birmingham NHS FT w Wielkiej Brytanii.
Pracował uprzednio w Polsce na Uniwersytecie Medycznym in. K. Marcinkowskiego w Poznaniu oraz w Stanach Zjednoczonych na Washington University in St. Louis, School of Medicine, St. Louis oraz Penn State University, College of Medicine, Hershey. W Białymstoku pojawił się na początku kwietnia i przez pół roku będzie tu uczył studentów ostatnich roczników kierunku lekarskiego.
Wojciech Więcko: Jak się Pan znalazł w Białymstoku?
Dr Tomasz Torliński: - W największym skrócie: przyjechałem do Białegostoku, bo po pierwsze: jest bardzo dobry i sensowny program Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej (NAWA), a UMB bierze w nim udział. A jeżeli chodzi o szerszą perspektywę: 16 lat temu wyjechałem z Poznania na roczny staż naukowy do USA. To był 2005 rok. Wtedy trwała w kraju „gorączka” wyjazdów Polaków do pracy do Wielkiej Brytanii. Ja byłem świeżo po specjalizacji i czułem, że taki wyjazd będzie świetnym uzupełnieniem wiedzy, jaką już zdobyłem pracując pod okiem śp. profesor Laury Wołowickiej. Jednak zamiast jak koledzy wybrać angielskie ośrodki, ja pojechałem nieco dalej, do Stanów Zjednoczonych, do jednej z największych uczelni medycznych - Washington University in St. Louis, gdzie pracowałem przez rok pod okiem prof. Rene Tempelhoffa. Stanowisko, na którym zostałem zatrudniony, umożliwiało mi pracę zarówno praktyka klinicysty, jak i akademika, dzięki programowi umożliwiającemu pracę kliniczną w autoryzowanych ośrodkach uniwersyteckich. Po stażu w Missouri, zdecydowałem się kontynuować moją amerykańską przygodę jeszcze przez następne dwa lata jako Asystant Professor na Penn State University w Hershey w Pensylwanii. Te trzy lata w Stanach były niesamowicie korzystne z punktu widzenia klinicznego i naukowego. Pod koniec mojego pobytu w USA pojawiła się możliwość dołączenia do zespołu w University Hospitals Birmingham w Wielkiej Brytanii. W związku z ambitną rozbudową szpitala tworzył się tam bardzo interesujący ośrodek naukowo-kliniczny pod okiem profesora Juliana Biona. Propozycja wydawała się dodatkowo atrakcyjna, bo dużo bliżej Polski i w ramach, wtedy jeszcze, Unii Europejskiej. I tak już tam jestem od ponad 13 lat.
Takie krótkotrwałe wyjazdy stażowe, z którego teraz korzystam, zwane sabbatical, w Anglii są bardzo popularne. Uważane są za sposób na uzyskanie nie tylko dodatkowych kompetencji, ale też na poszerzenie swoich kontaktów naukowych. Z drugiej strony, nawet krótkotrwała zmiana środowiska wpływa bardzo odświeżająco i stymulująco na człowieka.
NAWA
Kto kogo znalazł: Pan UMB czy UMB Pana?
- W NAWA jestem zarejestrowany jako ekspert i w związku z tym orientuję się, co się tam dzieje, stąd wiedziałem o programie NAWA Medyk. Jak się tylko dowiedziałem o tym projekcie, wysłałem (to był piątek) maila do NAWA, wyrażając swoje zainteresowanie. Dzięki ich weekendowej pomocy, już w poniedziałek o g. 8.15 miałem bardzo konkretną i pozytywną odpowiedź z Białegostoku, od dra Tomasza Maliszewskiego. Potem przyszły, co prawda, jeszcze dwie inne oferty, ale to właśnie z UMB dostałem tę pierwszą i jednocześnie bardzo wyczerpującą odpowiedź. Czułem, że Dział Współpracy Międzynarodowej UMB wie, po co i dlaczego chce mnie ściągnąć. Mnie zaś jednocześnie zależało, żeby trafić do nowego dla mnie ośrodka i nabyć nowe doświadczenia. Choć przyznam, że Białystok nie jest dla mi tak zupełnie obcy. Z tych okolic pochodzi moja małżonka. Bywałem więc tu wcześniej, w miarę często; wielokrotnie jadłem też lody na Rynku Kościuszki. W samym Pałacu Branickich jednak nigdy nie byłem (śmiech).
Pana angielski pracodawca zgodził się na taki wyjazd?
- Mój szpital bardzo pozytywnie podchodzi do takich wyjazdów. Z tej strony nie było więc żadnych problemów. Warunek dostałem jednak jeden: muszę wrócić na wypadek czwartej fali koronawirusa. To przekazano mi przed wyjazdem dosyć jasno. W związku z tym okienko wyjazdowe było od początku kwietnia do końca września, pokrywając się szczęśliwie z programem NAWA.
Mój szpital - Szpital Królowej Elżbiety, był bardzo mocno obciążony poprzednimi falami pandemii. Dla wyjaśnienia, region Birmingham i okolic zamieszkuje ok. 4 mln ludzi. Nasz zespół szpitali klinicznych, obejmujący 4 szpitale, zapewnia opiekę w samym mieście, liczącym ponad milion mieszkańców. W normalnych warunkach tylko w samym naszym szpitalu mamy ok. 85 łóżek na intensywnej terapii, a w szczycie pandemii musieliśmy być gotowi na otwarcie do 200-250 takich łóżek. Na szczęście w czasie największego szczytu zakażeń, mieliśmy na oddziale intensywnej terapii „tylko” około 160 pacjentów: 130 covidowych i 30 pozostałych. Przy czym w samym szpitalu mieliśmy wtedy ponad tysiąc hospitalizowanych osób ze stwierdzonym koronawirusem. To były zdecydowanie najbardziej ekstremalne dni w naszej pracy. Na przykład jako szef dyżuru na nocnej zmianie miałem pod opieką nawet 40 pacjentów pod respiratorami.
Jak Pan odnajduje się na UMB, w Białymstoku? Jak się tu Panu pracuje?
- Bardzo dobrze. Ja nigdy nie czułem, że w Polsce mamy gorszy sprzęt, czy jesteśmy gorzej wykształceni od lekarzy z Zachodu. Zdecydowanie nie powinniśmy mieć z tego powodu żadnych kompleksów. Jesteśmy na tym samym poziomie merytorycznym, a sprzętowo często wypadamy nawet lepiej. Jednakże na UMB pracuję tylko dydaktycznie, więc to są tylko obserwacje „z boku”. Prowadzę głównie zajęcia z anestezjologii i intensywnej terapii dla studentów English Division na 5 i 6 roku kierunku lekarskiego. W czasie stypendium NAWA nie pracuję klinicznie w UMB, jednakże po doświadczeniach ostatniego roku w Birmingham, parę miesięcy oddechu na pewno mi się przyda.
Pan dysponuje inną wiedzą niż nasi dydaktycy?
- I tak, i nie. W Wielkiej Brytanii nie uczymy, jak w Polsce, blokami przedmiotów, a blokami opartymi na problemach medycznych pozwalających na uzyskanie uniwersalnych umiejętności, niezbędnych w pracy każdego lekarza. W nauce anestezjologii i intensywnej terapii takim problemem może być np. tymczasowa stabilizacja pacjenta. Uczymy, jak ustabilizować pacjenta, jak udrożnić jego drogi oddechowe, jak zajmować się płynoterapią, itp. Natomiast same aspekty techniczne, dotyczące na przykład samego znieczulenia, są uczone w mniejszym stopniu niż to się robi w UMB. Tylko tyle, ile powinien wiedzieć każdy lekarz, niezależnie od przyszłej specjalizacji. Czy to lepsze, czy gorsze? To sprawa do dłuższej dyskusji. Podsumowując, nacisk nauczania jest więc w Anglii dużo większy na tzw. umiejętności uniwersalne, które można przenosić pomiędzy działami medycyny.
Jak do takiego sposobu nauczania podchodzą nasi studenci?
- Wydaje mi się, że bardzo dobrze. Na razie wszystkie moje zajęcia kończą się długo po zaplanowanym czasie, ze względu na zainteresowanie studentów. Staram się uczyć studentów zarówno umiejętności twardych (wiedza praktyczna), jak też umiejętności miękkich (w tym komunikacji). Tych pierwszych uczymy w Polsce i w Wielkiej Brytanii podobnie. Mam jednak wrażenie, że na kompetencje miękkie w Anglii kładziemy większy nacisk. To się bierze z trochę innego sytemu pracy i jej oceniania. My, nauczyciele, rezydenci czy studenci wzajemnie i stale się oceniamy. Komunikacja, jest ciągła, otwarta i dwustronna. W związku z tym ciągle dostajemy informację zwrotną z tego, co i jak robimy. To jest bardzo ważne. Duży nacisk kładziemy na priorytetyzację, delegowanie zadań, czy wciąganie całego zespołu do ich realizacji. Takie współdziałanie jest u nas trochę wymuszane samą organizacją pracy. Mamy listy kontrolne zadań dla praktycznie wszystkich, poszczególnych procedur medycznych i taka dwustronna komunikacja już jest tam ujęta. W Polsce ten aspekt ochrony zdrowia się chyba jeszcze nie przyjął w takim stopniu jak w Wielkiej Brytanii.
Jak to działa w praktyce?
- Takie listy kontrolne mają kilka zastosowań. Oczywiste jest to, że po pierwsze sprawdzamy od razu, czy mamy wszystko niezbędne do wykonania danego zadania. Z drugiej strony pozwalają one włączyć od razu cały zespół. Każdy jego uczestnik musi się odezwać, powiedzieć, co o nadchodzącym zadaniu sądzi. Z doświadczeń wynika, że sytuacje kryzysowe przeważnie nie powstają nagle, ale są poprzedzone wcześniej całą serią drobnych znaków ostrzegawczych. Te najczęściej są wychwytywane przez osoby na niższych stanowiskach, które mogą się obawiać przekazać takie informacje wyżej. Uważa się, że listy kontrolne zachęcą cały personel do otwartej komunikacji w takim przypadku i pozwolą na uniknięcie komplikacji. Dlatego na listach kontrolnych jest nawet wymaganie, by każda z osób przedstawiła się jako część zespołu. To może się wydawać taką trochę wymuszoną grzecznością, ale ze strony psychologicznej powoduje otwarcie całego zespołu i wpływa na większe zaangażowanie. Swoich studentów zawsze uczulam, żeby w sytuacji kiedy powiem coś nieprawidłowego, od razu mi przerwać i skorygować. W Anglii studenci robią to bez oporów.
A u nas?
- Mam zajęcia ze studentami anglojęzycznymi i mam wrażenie, że oni są na to gotowi. Mam wrażenie, że studenci ze Skandynawii są nawet bardziej otwarci na takie zachowania niż ich koledzy z Europy południowej.
Czy ma Pan dużo zajęć?
- Wystarczająco. Stypendium NAWA Medyk, jest zaplanowane jako ekwiwalent połowy etatu dydaktycznego jednostki goszczącej, czyli ok. 90 godzin w semestrze. Ten układ jednocześnie zakłada zaangażowanie w jednostce macierzystej, w moim przypadku w Anglii. Oczywiście pozostałem kierownikiem edukacji w swojej klinice, prowadząc tam ciągle działalność. Mam świetny zespół, ale trzeba być w ciągłym kontakcie, żeby to wszystko przebiegało bez problemów. Na przykład w maju i czerwcu w Anglii mamy rady pedagogiczne, gdzie oceniamy indywidualnie wszystkich rezydentów, tak więc tych spotkań i konsultacji było i ciągle jest sporo. Wracając do programu stypendialnego w UMB, jest on więc głównie dydaktyczny, choć już mamy plany paru wspólnych projektów naukowych, które chcemy zacząć realizować, a jeden dotyczący kół naukowych już się toczy.
SZPITAL KLINICZNY KRÓLOWEJ ELŻBIETY W BIRMINGHAM
Jaki jest Uniwersytet w Birmingham?
- Wydział Medyczny Uniwersytetu w Birmingham, bo to jest odpowiednik tutejszej UMB, w swojej głównej funkcji jest instytucją badawczą. Praktyczna nauka zawodu lekarza jest w ogromnej części przekazana do szpitala klinicznego. W samym szpitalu cała kadra medyczna ma w ramach etatu obowiązki kliniczne i dydaktyczne. Oczekuje się, że każdy, kto pracuje w szpitalu uniwersyteckim w większym lub mniejszym stopniu, będzie prowadził zajęcia ze studentami i rezydentami. W samych klinikach jednakże nie ma funkcji ordynatora w polskim rozumieniu tego słowa. Jest ona rozdzielona, mamy w jakimś stopniu dwuwładzę. Jest zarówno menedżer kliniki, który nie jest lekarzem i odpowiada za cała sferę administracyjną, jak i też kierownik medyczny kliniki, który bierze na siebie tę część medyczną.
Nie ma konfliktu kompetencji?
- Procedury medyczne w Anglii, są rekomendowane i zatwierdzane na poziomie całego kraju przez Narodowy Instytut Doskonałości w Ochronie Zdrowia (National Institute for Health and Care Excellence NICE). Zarówno jako lekarze, jak i menedżerowie, musimy się dostosować do tych wytycznych. W porównaniu do Polski jesteśmy więc bardziej ograniczeni przy próbach wprowadzania innowacyjnego leczenia poza badaniami klinicznymi, a procedury są w ogromnym stopniu oparte na medycynie opartej na faktach.
Jaki jest Białystok w porównaniu do Birmingham?
- Na pewno mniejszy, ale to nie jest w żadnym stopniu wadą. Birmingham i okolica mają strukturę podobną do aglomeracji śląskich - jeden duży ośrodek miejski i wokół satelickie miasteczka. W Birmingham mieszkam w miarę blisko szpitala oraz uniwersytetu, w jednej z najbardziej zielonych część miasta, ale dalej korzystamy z dwóch samochodów, by dojechać z małżonką do pracy na kampusie. Nie ma większych szans, żeby zamieszkać tam tak jak teraz w Białymstoku, kiedy zarówno do szpitala mogę się przejść spacerem i jednocześnie zajść na Planty, czy do Parku Centralnego. To niesamowita zaleta Białegostoku. Oczywiście Białystok z racji bycia mniejszym ośrodkiem ma proporcjonalnie mniejszą ofertę kulturalną, sportową, czy koncertową. Choć kiedy przyjechałem, to i tak z powodu pandemii, wszystko było zamknięte. Bardzo dziwne uczucie, kiedy nie było możliwości z nikim się spotkać, czy gdzieś wyjść. Na szczęcie to już minęło.
W Wielkiej Brytanii wcześniej niż w Polsce zniesiono obostrzenia.
- Anglia otworzyła się inaczej niż Polska. Wcześniej otworzyła się pod względem czasowym, ale jednocześnie dużo bardziej zachowawczo. W chwili obecnej w Polsce otwarcie poszczególnych branż jest dużo większe niż na Wyspach. W Wielkiej Brytanii cały czas są duże obawy przed kolejnymi mutacjami koronawirusa, i do pełnego otwarcia pewnie dalej niż w Polsce,
Jest Pan w Białymstoku już dwa miesiące, czy można coś już podsumować?
- Po pierwsze jestem wdzięczny UMB za szybką odpowiedź i samą organizację przyjazdu. W Klinice Anestezjologii i Intensywnej Terapii u doktora Sławomira Czabana przyjęto mnie bardzo miło. To jednocześnie jest pilotaż programu NAWA Medyk, a moje stypendium jest chyba tym z numerem pierwszym w kraju, więc wszyscy razem uczymy się wszelkich procedur. Trochę było biurokracji i wypełniania dokumentów. W moim odczuciu sam program NAWA Medyk jest przykładową sytuacją „win-win”. Zyskuje osoba przyjeżdżająca, ale też ośrodek ją goszczący. Finansowo pewnie więcej bym zarobił w Anglii, ale moje stypendium z NAWA jest wystarczające, a zdobyte doświadczenie ogromne, więc zdecydowanie warto.
Sposób na naukę
Co takiego jest w zagranicznych stażach naukowych, czy już pracy w takich ośrodkach, że taki wyjazd wśród polskich naukowców zwykle budzi ogromny zachwyt? Co takiego było najpierw w USA, a teraz w Wielkiej Brytanii, że zostawił Pan dla nich swój Poznań?
- Ja wyjechałem 10 lat po studiach. Miałem już ułożone życie, specjalizację, zrobiłem doktorat. Potrzebowałem natchnienia, by dalej rozwijać się naukowo. Nie miałem określonej prostej drogi jak w Polsce zrobić habilitację, w jakim kierunku się rozwijać. Co zobaczyłem, to to, że największą zaletą uczelni zachodnich jest sama organizacja pracy, nawiązywanie kontaktów i networking. Znajomości, które nawiązałem w USA, także te z pozoru krótkotrwałe, ciągle się utrzymują. Pobyt za granicą pozwala jednocześnie zrozumieć, że jesteśmy wszyscy ulepieni z takiej samej gliny - ani lepsi, ani gorsi. Czasami w Polsce mamy wewnętrzne opory, czy brak wiary w siebie. W Stanach czy Wielkiej Brytanii bardzo zachęca się do podejmowania wyzwań, wychodzenia ze swojej strefy komfortu. Kolega z uniwersytetu w Pensylwanii powiedział mi ostatnio, że u nich na uczelni jest zasada: albo osiągniesz coś w 9 lat, albo musisz odejść. Takie twarde podejście też stymuluje.
Słucham dalej?!
- To pokazuje, dlaczego nie warto tam cicho siedzieć i na coś oczekiwać. Trzeba swoje sprawy brać w własne ręce. W przeciwnym przypadku minie twój czas i powiedzą ci do widzenia. Takie aktywne podejście wpływa na całą kulturę pracy w organizacji, oczywiście te terminy w różnych uniwersytetach są różne.
Kiedyś w Polsce było osiem lat na zrobienie doktoratu…
- Tylko czy tego przestrzegano bezwzględnie? Nie do końca. Na zachodzie jednak jest to bardziej przestrzegane. Z drugiej strony tam jednak dużo łatwiej zmienić szpital kliniczny czy uniwersytet, by dołączyć do nowego zespołu, który nam bardziej odpowiada czy to pod względem naukowych, czy osobistym - to otwiera nowe możliwości i stymuluje.
A co to znaczy „coś osiągnąć”?
- W USA oczekiwanie jest jasne: trzeba wyjść ze swoją działalnością zawodową poza swój uniwersytet. W żaden sposób to nie oznacza, że trzeba się z niego zwalniać. Wręcz przeciwnie, trzeba reprezentować swoją jednostkę i zaistnieć np. w towarzystwach naukowych na poziomie krajowym, być ekspertem w organizacji naukowej, tworzyć programy nauczania na poziomie całego uniwersytetu, czy być profesorem wizytującym i dawać wykłady na innych uczelniach. W Anglii ten system jest trochę mniej jasny, ale podobny. Od samych akademików zatrudnionych na etatach naukowych oczekiwane jest prowadzenie wielkiej nauki, zdobywania milionowych grantów. Przy czym najczęściej wymaga się, żeby były to badania wieloośrodkowe. Jak zawsze, współpraca nie jest grą o sumie zerowej. Jeśli z kimś współpracuję, wymieniamy pomysły, to rezultat takiej pracy będzie najczęściej dużo większy niż tylko suma prostego dodawania. Wydaje mi się, że na polskich uczelniach trochę brakowało takiego wychodzenia na zewnątrz, przynajmniej kiedy ja tu pracowałem. Widzę, że teraz się to zmienia, jak na przykład NAWA chce budować taką współpracę, tworzyć networking i sieci naukowe.
Inne różnice?
- W Polsce jest założenie, że studenci będą aktywną grupą podczas zajęć. Wiemy, że jest z tym różnie. W Anglii taka aktywność jest wręcz wymuszana planem nauki. Na koniec przedostatniego roku studiów, każdy student musi mieć już co najmniej jedną pracę naukową na poziomie co najmniej plakatu zjazdowego, zaprezentowanego na konferencji naukowej. Na naszej uczelni, dotyczy to każdego studenta, bez wyjątku. Jednocześnie nauczyciel akademicki, mający pod opieką studentów, musi być dla nich mentorem, by ich do takiego wyniku doprowadzić.
Inny jest też sposób sam starania się o specjalizację. Punkty z polskiego odpowiednika LEK-u to tylko ¾ możliwych do zdobycia punktów. Większość, ale nie wszystkie. Pozostała część to miejsce na pokazanie swoich osiągnięć, nie tylko naukowych. Można dostać punkty za aktywności niemedyczne, np. za osiągnięcia sportowe, artystyczne, wolontariat w różnych organizacjach. Dbamy o to, żeby przyszły lekarz żył nie tylko medycyną, ale miał swoją odskocznię od pracy. Oczywiście by uzyskać dodatkowe punkty, przy ubieganiu się o specjalizację, te osiągnięcia muszą być na określonym poziomie, a nie tylko na pokaz, na potrzeby zdobycia specjalizacji. Młodzi lekarze świetnie się w tym odnajdują. Zyskuje też na tym uczelnia, bo właśnie na jej terenie najczęściej prowadzona jest taka dodatkowa działalność.
W Polsce studenci też prowadzą różne aktywności, choć nikt im aż tak wielkiej wagi nie nadaje.
- Szkoda. W Anglii to już jest trochę w podświadomości studentów i rezydentów. Jednocześnie nie jest to obowiązkowe, nie każdy musi robić coś więcej poza nauką, to tylko szansa na dodatkowe punkty. Jeżeli ktoś zda świetnie egzamin końcowy i tak pewnie uda mu się dostać na wymarzoną specjalizację. Jednak jeśli zdobędzie dodatkowe punkty, będzie miał trochę łatwiej. Wszyscy się starają, koledzy i koleżanki, więc jeżeli nie ma się dodatkowych punktów, to w ostatecznym rozliczeniu mogą okazać się lepsi od ciebie. Statystyka jest prosta: egzamin wszyscy napiszą podobnie, bo wszyscy uczą się z tych samych książek. Oczywiście 10 procent zrobi to wybitnie dobrze, 10 proc. słabo, ale 80 proc. będzie miała dosyć zbliżony do siebie wynik. Na rozmowie kwalifikacyjnej wszyscy odpowiadają prawie tak samo, więc co zdecyduje o sukcesie? Zapewne dodatkowe punkty za aktywność. Więc warto się starać!
Rozmawiał Wojciech Więcko