Dla każdej epoki można znaleźć słowo, które ją naznacza, znamionuje. Obawiam się, że takim żałosnym określeniem naszych czasów stanie się termin „wykluczenie”. I nie chodzi mi o to, że epidemia każe nam na pewien okres wykluczać z grupowej przynależności osobę chorą, lub o chorobę podejrzaną.
Prof. Zeneon Mariak |
Coraz chętniej i bez zahamowań wykluczamy jedni drugich a to z narodu prawdziwych Polaków, a to z grona osób rozumnych, ze zbiorowości „ludzi normalnych”, a nawet ze wspólnoty katolików godnych przyjęcia sakramentów. Nie będziemy tu biadać nad tym fenomenem, ani rąk załamywać, ani kogokolwiek pouczać, bo jest to intelektualnie jałowe, a my jesteśmy uniwersytetem. Przyjrzyjmy się więc temu zjawisku okiem analitycznym.
Aspekt kulturowy
Człowiek jest istotą społeczną i nieuchronnie tworzy kultury, czyli ponadosobowe struktury, więzi i sposoby działania spajające daną grupę oraz trwające dłużej niż ludzkie życie. To banał, ale czasem nie zdajemy sobie sprawy z doniosłości faktu, że nasze człowieczeństwo jest wręcz definiowane poprzez uczestnictwo w kulturze, a pozbawieni tej możliwości przestajemy być człowiekiem, i to w sensie jak najbardziej dosłownym. I właśnie dlatego integralną, nieusuwalną, a nawet konieczną składową każdej kultury jest wykluczenie. Upubliczniony akt wykluczenia (czyli symbolicznej bądź dosłownej banicji), stanowi - poprzez swoją negatywność - demonstrację ustalonego porządku kulturowego i dobitnie podkreśla jego niezbędność dla egzystencji danej grupy.
Zgodzimy się więc, że wykluczenie jest niezbędne dla utrzymania integralności kultury, ale warto zauważyć, że silna i jak się dzisiaj mówi – asertywna kultura nie obawia się aktów kontestacji, bo wie że każdy porządek aby przetrwać, musi też ewoluować, być podatny na zmiany. Ale kultura słaba, niepewna swego, zalękniona w poczuciu zagrożenia, pragnie przede wszystkim ukoić lęki swoich uczestników. Z tego prawidła chętnie i obficie korzystają różni demagodzy, którzy co i raz pokazują palcem kolejnych winowajców z wewnątrz i z zewnątrz grupy, jako tych mających zakusy na zburzenie kulturonośnego ładu (którego oni sami są oczywiście jedynym nośnikiem i gwarantem).
Tyle tylko, że poddając się gonitwie za tym mirażem bezpieczeństwa, łatwo zmieniamy się ze społeczeństwa w tłum, który już nie kieruje się rozumem i kalkulacją, a jedynie emocjami, które coraz trudniej jest wysycić. To jest jak narkotyk i to dosłownie: wiemy przecież, że ciągła stymulacja receptorów kręgu Papeza w mózgu powoduje konieczność coraz większego natężenia stymulatora, a więc coraz to silniejsze bodźce są potrzebne, by ukoić nasze lęki. Jeżeli opamiętanie nie następuje, to takie narkotyczne błędne koło w końcu nieuchronnie przerywa brutalne zetknięcie się z realiami świata zewnętrznego. Wszak kultury ze sobą konkurują, tak jak jednostki między sobą, toteż zazwyczaj nowego porządku nauczy nas inna kultura, chwilowo zdrowsza i pozostająca bliżej realiów.
Aspekt socjobiologiczny
Nietzsche pierwszy dostrzegł, że jako gatunek jesteśmy gdzieś w ewolucyjnej drodze pomiędzy jeszcze zwierzęciem, a prawdziwym rozumnym człowieczeństwem, które określił mianem „nadczłowieka”. Za to go nie lubimy, ale kto uważnie obserwował naczelne na wybiegu w zoo, ten wie że często dwie silne małpy poniewierają jedną słabszą, co znakomicie polepsza ich samopoczucie i cementuje klikowy sojusz. W sferze popędów, nastrojów i emocji jesteśmy jedynie naczelnymi, więc i dla nas nie ma lepszego sposobu na poprawienie samopoczucia, jak pokazanie palcem winnego złamania porządku, czyli okazanie przemocy symbolicznej, a w końcu nawet i fizycznej wobec słabszej jednostki, czy mniejszości. Im bardziej jednak chcemy mienić się człowiekiem (a mniej ssakiem naczelnym), tym bardziej powinniśmy kierować się rozumem i przynajmniej próbować stłumiać dyktat popędów zakotwiczonych w pniu mózgu.
Aspekt kerygmatyczny
A tych, którzy (zresztą błędnie) uważają, że jedynym źródłem moralności jest religia, odsyłam do Ewangelii, a w szczególności do opisanego tam cudu uzdrowienie trędowatego. To moim zdaniem najważniejszy z cudów Jezusa i wcale nie dlatego, że efekt był „szczególnie trudny do uzyskania”. Wręcz przeciwnie, moc uzdrawiającą od zawsze miał dotyk króla, a nawet i dzisiaj co i raz objawiają się cudotwórcy z takimi zdolnościami. Zauważmy, że dla współczesnych Jezusa najbardziej niewiarygodne było to, że On go w ogóle śmiał dotknąć. Wszak zgodnie z Prawem trędowaty był nie tylko chory, ale również i przeklęty, przez co dożywotnio wykluczony z grona wspólnoty. Jezus miał jednak odwagę złamać Prawo i ustanowić nowe, które mówiło: nikt, nawet przeklęty nie zasługuje na wykluczenie. A przy tym, mając zapewne świadomość, że cuda są potrzebne tylko niedowiarkom (nawet rekrutacja św. Piotra –Rybaka wymagała cudu napełnienia jego pustych sieci!), dał nam wzór, jak posługiwać się rozumem i unikać konfrontacji. Otóż nie powiedział „chyba widzicie moją potęgę, więc ustanawiam wam jedenaste przykazanie: >nie wykluczaj<”, tylko nakazał uzdrowionemu, aby poszedł do Świątyni i zgodnie z Prawem Mojżesza złożył kapłanowi ofiarę za swe oczyszczenie.
Zenon Mariak