Listopad był w polskiej polityce miesiącem dymisji. Ze świecznika zniknęli: minister finansów wraz kilkoma kolegami i koleżankami z rządu, minister transportu, podsekretarz stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej odpowiedzialny za zakupy dla wojska, ale też rzecznik największej partii opozycyjnej.
Poza ministrami wymienionymi w ramach planowanej od dawna rekonstrukcji rządu dymisje te miały wspólny mianownik: dziwaczne zachowania ludzi odpowiedzialnych za wydawanie publicznych pieniędzy, lub przynajmniej z tych pieniędzy utrzymywanych. Słowo „dziwaczne” pasuje tu najlepiej, bowiem na zdrowy, ludzki rozum pewnych rzeczy zrozumieć się nie da. Pasja do posiadania drogich zegarków sama w sobie nie byłaby może czymś osobliwym, ale już wymienianie takich zegarków między ministrem, a biznesmenami budzić musi uzasadnioną ciekawość. Pożyczanie pieniędzy od znajomych, a nawet brak zgłoszenia pożyczki fiskusowi uszło by pewnie płazem, gdyby nie to, że wcześniej użyło się politycznych wpływów do załatwienia temu znajomemu intratnej posady. Pisanie listów do firm zbrojeniowych uczestniczących w przetargach zbrodnią nie jest, ale wskazywanie w tych listach na konkretne firmy, które produkują sprzęt, który uznajemy za najlepszy (i to jeszcze przed wszczęciem procedur przetargowych) to już powód do dymisji. W komentarzach do wszystkich tych spraw pobrzmiewało dość często lekceważenie dla może nie najmądrzejszych, ale przecież w gruncie rzeczy mało istotnych błędów, które doprowadziły do dymisji. Pomijając jednak kwestię standardów, które się w naszym kraju w istocie dopiero wykluwają istotne jest również to, co one mówią o naszych – było, nie było – elitach politycznych. Ludzie, którzy są na świeczniku nie popełniają „błędów”. Błąd to popełnił były agent CBA, który tak się zadumał nad kondycją ojczyzny, że rozbił auto za kilkaset tysięcy złotych. A ministrowie, czy osoby na eksponowanych stanowiskach na pewno wiedzą, że pewnych rzeczy się nie robi, ale z jakichś powodów zakładają, że oni akurat mogą to robić. W takich sytuacjach najważniejsze pytanie brzmi: skąd wzięło się u nich takie przekonanie? Niestety, na ogół wygląda to tak, że wystarczy przeświadczenie o wpływach politycznych, żeby pewne bezpieczniki zostały wyłączone. Skoro zaszedłem tak daleko, to wolno mi już chyba trochę więcej. I kiedy okazuje się, że jednak jest wręcz odwrotnie, przychodzi bezgraniczne zdumienie. Jak to? To po to walczyłem łokciami przez całe lata i wycinałem oponentów, po to mozolnie awansowałem, żeby teraz odpaść przez taką błahostkę? Ja, wszechwłady minister, wszystkowiedzący rzecznik? Ano, właśnie tak. Taki ustrój.
W pewnym amerykańskim filmie współpracownik kandydata na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych mówił mu: wolno ci wywołać bez uzasadnionych powodów wojnę, w której zginie kilkaset tysięcy ludzi, wolno ci doprowadzić finanse państwa do ruiny, ale pod żadnym pozorem nie wolno ci romansować ze stażystką, bo tego ci ludzie nie wybaczą. W każdym kraju o ustalonym modelu demokracji znajdą się politycy, którzy nadużywają władzy, defraudują pieniądze, czy biorą łapówki, czyli: popełniają błędy. U nas nie było i nigdy nie będzie inaczej. Ale prędzej, czy później nastąpi dzień, w którym politycy przyłapani za rękę nie będą bezgranicznie zdziwieni, że ktoś się ich czepia o jakąś błahostkę. Będzie to dzień, który przejdzie do naszej historii jako moment, w którym wreszcie dorobiliśmy się profesjonalnej klasy politycznej.