Sporo jest sentencji, które mogą nauczyć nas czegoś uniwersalnego o życiu. Lepiej, lub gorzej przekazują nam one wieki doświadczeń poprzednich pokoleń, przypominają nam o tym, że wszystko już było, że ktoś, kiedyś, przeżył już to samo, co my. Potrafią ukoić ból, uświadomić, że nie jesteśmy sami ze swoimi doświadczeniami.
Każdy z nas jest dla kogoś niezastąpiony. Nikt i nigdy nie zastąpi dziecku mamy, taty, ani rodzeństwa. Nawet oczekiwana śmierć stanowi niepowetowaną stratę i pozostawia po sobie pustkę, której nie sposób zapełnić |
Są też takie powiedzenia, które powtarzane są bezwiednie pomimo, że nie mają najmniejszego sensu. Lata pracy w pogotowiu sprawiły, że dostaję ciężkiego szału, kiedy ktoś mi mówi, że jeśli coś nas nie zabije, to nas wzmocni. Każdy, kto ma odrobinę wyobraźni wie, że istnieją tysiące przykładów ilustrujących bzdurność takiego przekonania. Ale najbardziej przereklamowanym, zakłamującym rzeczywistość i miałkim intelektualnie powiedzeniem dokumentującym co najwyżej przyswojenie treści podręcznika dla korpomenagerów średniego stopnia jest stwierdzenie: „nie ma ludzi niezastąpionych”.
Szczególnie początek listopada i wizyty na grobach najbliższych uświadamiają nam, że świat pełen jest ludzi niezastąpionych. Każdy z nas jest dla kogoś niezastąpiony. Nikt i nigdy nie zastąpi dziecku mamy, taty, ani rodzeństwa. Nawet oczekiwana śmierć stanowi niepowetowaną stratę i pozostawia po sobie pustkę, której nie sposób zapełnić.
W skali ogólnonarodowej można się o tym przekonać jeszcze dobitniej wtedy, kiedy odchodzi kolejny z wielkich, następny z tych, których podświadomie uważaliśmy za filar, o który zawsze możemy się wesprzeć. Niezastąpiony był Jan Paweł II, niezastąpiony był Władysław Bartoszewski, niezastąpiony był Andrzej Wajda i wielu, bardzo wielu innych. Odeszli, pozostawiając za sobą spuściznę, którą możemy pielęgnować i na której możemy budować, ale już nikt i nigdy ich nie zastąpi.
I nie chodzi tu tylko o ich osobistą, niezaprzeczalną wielkość i wyjątkowość. Równie ważne były ich doświadczenia, czasy, które ich ukształtowały, ludzie, których spotkali na swojej drodze, a przede wszystkim wpływ, jaki wywierali na nas, nawet taki, którego sobie nie uświadamiamy. Niedawna śmierć Andrzeja Wajdy uświadomiła mi, że są pewne wydarzenia, na które już na zawsze będę patrzył przez pryzmat jego filmów. Choćbym nie wiem ile obejrzał filmów dokumentalnych, czy przeczytał książek o wydarzeniach sierpnia 1980 roku, atmosferę tamtych dni przekazał mi właśnie on w „Człowieku z żelaza”. Zabawnie się teraz odbiera krytykę rzekomej miałkości artystycznej tego dzieła, tego „lizusowskiego kiczu antysocrealistycznego”, jak pisał Jerzy Urban. Każdy, kto spróbuje zmierzyć jego wielkość w klasyczny sposób, polegnie. Mistrz wiedział, co robi. Oddał hołd robotnikom Wybrzeża, unieśmiertelnił ich walkę, stworzył mit i uwiecznił atmosferę chwili tak, że nawet za sto lat młody Polak wzruszy się słysząc pieśń o chłopcach z Chyloni, niosących na ramionach ciało Janka Wiśniewskiego, wyśpiewaną w przejmujący sposób przez Krystynę Jandę. I na zawsze będzie to już część naszej historii. Naszej, czyli twojej i mojej. Nie „ich” historii przeciwko „naszej”, ani „naszej”, przeciwko „ich”. Wspólnej.
Obym się mylił, ale nie widzę obecnie nikogo, kto potrafiłby choćby zbliżyć się do tej wielkości, która pozwala tworzyć dzieła na wskroś polskie, ale jednocześnie uniwersalne. Dotyczące tematów kontrowersyjnych, ale łączące, a nie dzielące. Wreszcie takie, które pozwalają się wzbić ponad skrzeczącą i siermiężną rzeczywistość, która nas otacza i do której chętnie by się uciekło w ten świat, który błyszczał w dziełach Mistrza.
Adam Hermanowicz