To była wyjątkowa szkoła. Jej wychowankowie to późniejsza polska elita, m.in. wicepremier i twórca portu w Gdyni Eugeniusz Kwiatkowski, pisarz Jan Brzechwa, ale także twórca białostockiej kliniki otolaryngologii prof. Wiktor Hassmann.
W czasach II Rzeczpospolitej Zakład Naukowo-Wychowawczy Ojców Jezuitów w Bąkowicach pod Chyrowem (tak brzmiała oficjalna nazwa tej słynnej szkoły nieopodal Przemyśla) uważany był za najlepiej wyposażone gimnazjum w Polsce. Świetna organizacja, znakomita realizacja nauki i wychowania, wysoka profesjonalność dydaktyczna dała Polsce w ciągu zaledwie 53 lat istnienia kilkuset najznakomitszych specjalistów dosłownie we wszystkich dziedzinach życia. W naszej Akademii Medycznej pracowali dwaj wychowankowie słynnego chyrowskiego kolegium: profesor Wiktor Hassmann, założyciel i pierwszy kierownik Kliniki Otolaryngologicznej, oraz piszący te słowa - Jan Pietruski. W czasie dwóch wojen światowych przepadły wszystkie dokumenty zakładowe, można więc tylko w przybliżeniu przyjąć liczbę wychowanków na ponad sześć tys. uczniów, z których ponad 1200 zdało w Chyrowie maturę.
Jestem jednym z ostatnich uczniów kolegium. Mimo lat, jakie upłynęły, młoda pamięć zarejestrowała tysiące drobnych szczegółów i przekonanie jak wiele tej szkole zawdzięczam. Każdy dzień wypełniony był co do minuty logicznie rozplanowaną nauką i rozrywkami dopasowanymi do wieku uczniów. Nigdy nie zdarzały się nieprzewidziane sytuacje lub zmiany w rozkładzie dnia. Nie przypominam sobie też, aby jakaś lekcja się nie odbyła. Była to szkoła stojąca na bardzo wysokim poziomie. Oprócz „zwykłych” przedmiotów, uczono też muzyki i języków obcych. Duży nacisk kładziono na naukę dobrych manier, tego np., jak należy zachowywać się w obcowaniu ze zwierzchnikiem, kolegą lub podwładnym, a także w domu, przy rodzinnym stole podczas posiłków; jak należy trzymać sztućce, że nie powinno się trzaskać drzwiami, ani wołać kogoś w mieszkaniu, co dopuszcza się na dworze itp. Dla jasności opisu szkoły trzeba dodać, że konwikt chyrowski nie miał nic z klerykalizmu.
W mundurku z tarczą
Najbardziej znani chyrowiacy:
|
Zakład mieścił się w dużym, dwupiętrowym budynku, wybudowanym na planie kwadratu, z wysokim parterem (zdj. 1). Mieścił się tam internat, szkoła powszechna i średnia (w sumie było 327 pokoi mieszkalnych i sal wykładowych dla 400 wychowanków - red.). Był też olbrzymi refektarz przewidziany na 550 osób, w którym równocześnie zasiadali do posiłków wszyscy uczniowie. Obok był „przyrośnięty” kościół, do którego można było dostać się bocznym wejściem z tego samego korytarza, którym szło się do refektarza. Po przyjeździe do Chyrowa, każdy uczeń dostawał granatowy mundurek ze złotymi pagonami, zapinany pod szyję na dwie haftki, aby kołnierz się nie kładł. Młodsi nosili tzw. pumpy, czyli spodnie zapinane poniżej kolan, starsze klasy już normalne, długie. Mundurek był obowiązkowym ubiorem na co dzień. Wyposażenie obejmowało również granatowy płaszcz ze złotymi guzikami i zamszowym kołnierzem, oraz miękką rogatywkę z daszkiem i okrągłym znaczkiem - literami „ZCh”. Na lewym przedramieniu widniała tarcza z numerem 622. Młodsi mieli tło niebieskie, gimnazjum i liceum - czerwone. Bielizna osobista nosiła numer ucznia i znajdowała się na specjalnej półce, zawsze gotowa do wymiany
Uczniowie byli podzieleni według klas na grupy zwane dywizjami. Starsze klasy tworzyły jedną dywizję, młodsze zaś miały dwie klasy w jednej dywizji. Kierował nimi - od rannej pobudki (o szóstej) do wieczornego gaszenia światła (o pół do dziesiątej) - ksiądz prefekt. Wszystkie przejścia do sypialnia, jadalni czy refektarza odbywały się pod kontrolą argusowego oka księdza prefekta, życzliwie nastawionego do młodzieży. Przejścia korytarzami odbywały się zawsze uporządkowaną grupą, parami i każdy z nas zawsze miał z przodu i za sobą tego samego kolegę. Ponieważ od dawna wiadomo, że lepiej przewidywać, niż interweniować, obowiązującym zwyczajem na szerokich korytarzach, było dzielenie par w ten sposób, że jeden uczeń szedł pod jedną, a drugi pod drugą ścianą szerokiego korytarza. To wykluczało rozmowy i wzajemne szturchanie. W ten sposób także „mijanki” idących z przeciwka odbywały się wolnym środkiem, bez kłopotów i z zachowaniem porządku. Ksiądz szedł na samym końcu. Ten sam szyk obowiązywał na schodach. Nie można było samodzielne chodzić po korytarzach w celu załatwienia jakiejś sprawy, bowiem każdy problem załatwiało się za pośrednictwem księdza prefekta.
Razem na śniadanie
Do refektarza na posiłki wchodziło i wychodziło się również według ustalonego porządku. Każda dywizja miała swoje stoły i przy nich stałe miejsce. Po przyjściu wszyscy stawali przy swoich miejscach i czekali, aż Ojciec Generalny ze swego podwyższenia zacznie modlitwę. Brzmiała ona: „Pobłogosław Panie Boże te dary, które z Twojej szczodrobliwości spożywać mamy, przez Chrystusa Pana naszego. Amen”. Po czym na znak dany ręką, cała sala w potwornym huku przesuwanych krzeseł, siadała, zabierała się do jedzenia i rozmów. Po posiłku, znów na znak Ojca Generalnego wszyscy wstawali z łoskotem, robiła się cisza i odmawialiśmy tę samą modlitwę, z formułą podziękowania. W menu nigdy nie było żadnych łakoci, dlatego zawsze wielkim wydarzeniem były paczki ze smakołykami, przysyłane przez rodziców. Słodycze można było kupić w sklepiku po uzgodnieniu z prefektem i odpisaniu sumy ze szkolnych książeczek oszczędnościowych.
Po obiedzie rozchodziliśmy się na rekreację na powietrzu, obejmującą rozmaite zajęcia, gry sportowe, zabawy ruchowe albo krótkie spacery. Każda dywizja miała swoje boisko zabaw, obiekty sportowe (w zakładzie były cztery korty tenisowe i osiem boisk - red.), oddzielone od sąsiedniego żywopłotem. Zawsze był z nami ksiądz wychowawca, który aranżował spędzanie wolnego czasu, a czasami też brał udział w zabawach. Amatorzy muzyki ćwiczyli w specjalnej altance, tak zbudowanej, że skutecznie głuszyła głośne nieraz koncerty. Rekreacje i jadalnia były jedynymi miejscami, gdzie panował gwar. Poza tym w całej szkole przez cały dzień panowała cisza.
Po zakończeniu poobiedniej rekreacji przechodziliśmy do sali zwanej „muzeum”, gdzie odrabiało się lekcje. Każdy z nas miał biureczko z odchylanym blatem, pod którym trzymał zeszyty, książki i korespondencję. Dwie pierwsze popołudniowe godziny przeznaczone były na naukę. Porządku i spokoju pilnował krążący z brewiarzem w ręce prefekt. Miał buty na specjalnej miękkiej gumowej podeszwie, co pozwalało bezszmerowo spacerować po sali i nie rozpraszać uwagi uczniów podczas nauki. Dopiero podczas trzeciej, ostatniej godziny przed kolacją, można było zająć się korespondencją, albo czytaniem książki. Z „muzeum” nie było można zabierać ani książek, ani zeszytów. Podczas odrabiania lekcji panowała cisza. Jeżeli ktoś chciał pójść do toalety, nie zgłaszano tej potrzeby głosem, lecz kawałkiem skręconego w rurkę papieru i podniesieniem ręki, czekając aż prefekt zauważy i pozwoli wyjść. Następny uczeń mógł wyjść dopiero wtedy, jak wrócił poprzedni.
Spotkanie z teleskopem
Zakład chyrowski miał własną drukarnię i corocznie drukował aktualny spis uczniów. Miał też małe obserwatorium astronomiczne z prawdziwego zdarzenia, z teleskopem i z obrotową kopułą. Już uczniowie trzeciej klasy mieli w programie geografii jedną godzinną wycieczkę do obserwatorium późnym wieczorem przy pogodnym niebie, w celu zaznajomienia się z nazwami najważniejszych konstelacji, a także z ruchem Ziemi. Na początku lekcji, kopuła obserwatorium w pewnym miejscu rozchyliła się tworząc szparę, przez którą kierowano teleskop na księżyc. W trakcie obserwacji, księżyc z wolna „uciekał” z pola widzenia, wskutek czego, trzeba było teleskop na nowo kierować na księżyc. Wyjaśniono nam, że zjawisko, „ucieczki” księżyca z pola widzenia, spowodowane jest nieustannym obrotem Ziemi. Aby tego uniknąć, włączano specjalny mechanizm obracający kopułę obserwatorium zgodnie z ruchem Ziemi.
W szkole były przestronne klasy, doskonale wyposażone w pomoce naukowe, pracownie przedmiotowe, bibliotekę (z ok. 30 tys. książek), bogate zbiory geograficzne, historyczne, przyrodnicze. W zimie chłodne były właściwie wszystkie pomieszczenia. Klasy, sypialnie, korytarze. Okna były często uchylone, nawet gdy prószył śnieg. Może dlatego młodzież z chęcią uczestniczyła w zajęciach ruchowych na dworze. Przywiązywano wielką wagę do świeżego powietrza i hartowania organizmu. Tłumaczono nam, że w zamkniętych pomieszczeniach zbiera się dużo dwutlenku węgla z naszych płuc, który powinien być wymieniony na tlen z zewnątrz, dlatego konieczne jest wietrzenie kilka razy dziennie sal, a już szczególnie sypialni przed snem.
Sypialnie były dużymi salami, gdzie spała cała dywizja z prefektem (ten spał na niewielkim podwyższeniu, jego łóżko oddzielone było białym parawanem). Wszystko więc musiał słyszeć i w razie rozmów natychmiast reagował. Gdy mijała godzina obowiązkowej ciszy nocnej, wszelkie rozmowy były niedopuszczalne.
Za młodzieńcze wykroczenia przewidziane były kary znane rodzicom jeszcze przed podjęciem decyzji o umieszczeniu dziecka w zakładzie. W ich ramach od czasu do czasu bywały tzw. „czarne kawy”, czyli obowiązkowe zgłoszenie się do ojca rektora, albo generalnego, oczywiście w obecności księdza prefekta. Takie spotkanie zazwyczaj kończyło się na pedagogicznej, pouczającej rozmowie, podczas której nigdy nie podnoszono głosu, tłumacząc młodzieży, że nie jest to żaden argument. Rozmowa była jednak tak prowadzona, że pamiętało się ją długo, nieraz całe życie. Największą karą stosowaną wyjątkowo wobec trudnych charakterów, lub powtarzających się wykroczeń było ogolenie głowy „na pałę”, tym dotkliwsze, że wszyscy ogoloną głowę widzieli. Z drugiej jednak strony świadomość, że każdy to widzi, była czynnikiem przypominającym, że zanim się coś zrobi zawsze trzeba najpierw pomyśleć.
Pamiętna Wielkanoc
Zakład w Chyrowie został otwarty w 1886 roku. Miał przestronne klasy, pracownie przedmiotowe, bibliotekę z 30 tys. książek, bogate zbiory geograficzne i historyczne (w tym archeologiczne i numizmatyczne), przyrodnicze (własny ogród botaniczny), sale gimnastyczne wyposażone w sprzęt do różnych dyscyplin, boiska i korty tenisowe. Posiadał też własną sieć wodociągową i kanalizacyjną, własną elektrownię, szpital, młyn z piekarnią, pralnię parową, ślusarnie, stolarnie, własne folwarki. Budynki były otoczone parkami, klombami i ogrodami. Wychowankowie należeli do elity państwa polskiego. W czasie wojny w budynkach znalazły się najpierw koszary Armii Czerwonej, podczas okupacji niemieckiej najpierw był tam obóz jeniecki, a potem szpital wojskowy. Po wojnie Chyrów znalazł się poza granicami Polski. W budynkach zakładu do 1992 roku mieściły się koszary wojsk sowieckich, a przez kolejne 12 lat koszary wojsk ukraińskich. Budynki konwiktu są obecnie bardzo zniszczone i wymagają generalnego remontu. Kilka lat temu władze Chyrowa zgodziły się na utworzenie tam ukraińsko-polskiego instytutu badawczego. Radni Chyrowa przyjęli nawet uchwałę popierającą koncepcję utworzenia instytutu, jednak później „nagle” zmienili zdanie i wydzierżawili budynki prywatnemu przedsiębiorcy, który chce tam otworzyć ośrodek wypoczynkowy lub park rozrywki. |
Na Wielkanoc prawie wszyscy uczniowie wyjeżdżali. Nasi rodzice (w Chyrowie byłem ze starszym bratem)postanowili, że zostaniemy w zakładzie, za to do nas miała przyjechać mama i siostra. Cieszyliśmy się bardzo z tej wizyty. Zostało nas kilkunastu ze wszystkich lat i nie było właściwie żadnej opieki. Księża, nasi wychowawcy też się ulotnili. Bo i wielkie święto kościelne i rodziny, które oni też mieli. Zakład był pusty jak wymiótł, z czego skwapliwie korzystaliśmy, urządzając sobie np. wycieczki do lochów pod zakładem, lub spacerując po dużym parku i wszystkich miejsc i zaułków normalnie niedostępnych. Odwiedzający mieszkali w domku, zwanym nie wiadomo dlaczego szpitalikiem, który znajdował się, tuż za naszymi boiskami. Tam można się było wybrać w określonych porach i spotkać z bliskimi, bo do zakładu odwiedzający nie mogli wchodzić. Mama jak zawsze była czuła, o wszystko pytała, czy nam tu jest dobrze i coś też przywiozła dla osłodzenia naszej samotności. Mój starszy brat mi przypomina, że wykorzystaliśmy „oblewany poniedziałek” i tak oblaliśmy naszą siostrę, że aż ktoś z powodu tego potopu interweniował. Pożegnaliśmy się z żalem i znowu zostaliśmy sami aż do wakacji.
Przed wakacjami ważnym wiosennym wydarzeniem, na które wszyscy czekali, była tzw. „majówka”. Przy sprzyjającej pogodzie, jeden dzień tradycyjnie chyrowiacy spędzali w niedalekim lesie nad rzeką Strwiąż. Na majówkę jechaliśmy samochodem, bodajże ciężarowym, który chłopcy ochrzcili „dryndą chyrowską". Towarzyszył nam też skrzyniasty wóz, który przywiózł wiktuały przygotowane przez kuchnię. W programie były zabawy, spacery i kąpiel w pobliskiej rzece. Nie była wielka ani głęboka, więc bezpieczna. Ogromne wrażenie podczas tej majówki zrobiła na mniegrota, w której była figura Matki Boskiej. Mówiono, że jest repliką groty w Lourdes. Przedtem żadnej innej groty nigdy nie widziałem. Bardzo mi się podobała, ale nie mogłem pojąć, dlaczego mówiono, że jest sztuczna, gdyż nic w niej sztucznego nie widziałem. Pamiętam, jak zgłodniali bieganiną po lesie i kąpielą w rzece, rzuciliśmy się na wyśmienity obiad pod drzewami. Potem nadszedł czas odjazdu. Na następną majówkę trzeba było czekać cały rok.
Pod koniec czerwca 1939 roku wyjechaliśmy z Chyrowa do domów, nie przypuszczając, że nigdy już tam nie wrócimy. Ktoś z personelu zawiózł nas do pociągu do Bąkowic lub Dobromila, a na pięknym lwowskim dworcu czekali na nas najbliżsi. Wakacje z bratem i siostrą spędziliśmy w Brzuchowicach pod Lwowem. Gdy pierwszego września wybuchła wojna, z jej okrucieństwa nie zdawaliśmy sobie sprawy. Wracając do Lwowa, słyszeliśmy po raz pierwszy w życiu detonacje, niezliczone strzały i przerażający dla nas widok ciężko rannych lub martwych żołnierzy w polskich mundurach. Mowy nie było o szkole, ani o powrocie do Chyrowa. Księża, którzy kierowali zakładem, musieli go natychmiast opuścić, a wspaniały zespół budynków przeznaczono na cele militarne.
Jan Pietruski