Zmarł „czarodziej z Podbeskidzia”. Absolwent naszej uczelni, lekarz, sportowiec i dziennikarz. Poznałam go cztery lata temu, kiedy pisałam o nim artykuł do „Medyka”. Dziś pewnie ten tekst napisałabym inaczej, ale tytuł by pozostał.
Sławek umiał zaczarować ludzi. Nie sposób było go nie lubić. Zawsze uśmiechnięty, pogodny, z dużym poczuciem humoru. Życzliwie nastawiony do drugiego człowieka. W dzisiejszych czasach rzadki przykład prawdziwego dżentelmena. Zawsze nienagannie - choć z fantazją - ubrany, pachnący dobrymi perfumami. Szarmancki. Nawet jak opowiadał o czymś, co go zdenerwowało, mówił dyplomatycznie, z taktem, tak by nikogo nie urazić. Kiedy prawił komplementy, to szczerze. Nie stwarzał dystansu. Pamiętał o innych w drobnych gestach.
Był zamożnym człowiekiem. Ale umiał się dzielić i miał wielką radość, kiedy udało mu się zrobić jakąś przyjemność drugiej osobie. Kiedy byliśmy na zjeździe absolwentów w Nowym Jorku, ostatniego dnia był jeszcze czas na zwiedzanie miasta i zakupy. Sławek ciągle coś kupował. A to parasolkę z symbolem NY dla rejestratorki w swojej przychodni, coś dla syna, drobiazg dla dziewczyny syna, itd. Pół jego walizki to były pamiątki dla ważnych dla niego osób.
Był lekarzem, ale szczególne miejsce w jego sercu zajmował sport. Kiedy odwiedziłam go w szpitalu pod koniec marca, połowę łóżka przykrywały gazety otwarte na sportowych stronach. Chwilę wcześniej skończył pisać felieton, który miał się ukazać na portalu Beskidzka24. Oczywiście nasza rozmowa również dotyczyła sportu. Mimo że od ponad 40 lat mieszkał na drugim końcu Polski, wiedział wszystko o tym, co się dzieje na Podlasiu. Z kim grała ostatnio Jagiellonia, jakie bramki padły, kto jest nowym prezesem Podlaskiego Związku Piłki Nożnej, jaki podlaski sportowiec odniósł ostatnio sukces. Sportowo miał zawsze rozdarte serce, kiedy Jaga grała z Podbeskidziem Bielsko Biała.
Pod koniec lutego Sławek przyjechał do Białegostoku na Bal Sportu - jako przewodniczący Beskidzkiej Rady Olimpijskiej. Swoim przyjaciołom zdradził, że ostatnio niezbyt dobrze się czuje. Zrobiono badania kontrolne. I choć wyglądał świetnie, wyniki okazały się fatalne: zaawansowana i bardzo źle rokująca choroba. Nie przyjął ich do wiadomości i nie pozwalał o tym rozmawiać w swojej obecności.
- Nie będziesz z wisielcem rozmawiać o szubienicy - wypalił w typowym dla siebie tonie. Rozmawialiśmy więc o życiu. Wspominał o tym, jak to święta spędził z rodziną w polskich górach, jak szusował na nartach na Polanie Szymoszkowej. W swoje urodziny, 4 stycznia, grał w tenisa. Miał jeszcze jechać na narty do Włoch. Planował wakacje, kolejne egzotyczne podróże.
Miał wiele marzeń, z których dwa były najważniejsze: by Białystok i Bielsko Biała stały się miastami partnerskimi i by przepracować w zawodzie lekarza 50 lat. Nie doczekał. Jubileusz 50-lecia pracy w zawodzie lekarza świętowałby za rok. Zmarł 8 kwietnia w Bielsku Białej.
Dr Sławomir Wojtulewski urodził się w 1945 roku w Białymstoku. Wychował się na osiedlu Białostoczek. Jako nastolatek trenował boks, był zawodnikiem Jagiellonii, biegał na 1000 metrów i grał w tenisa. Chciał zdawać na AWF i zostać sportowcem albo trenerem. W Białymstoku nie było jednak AWF, trafił na Akademię Medyczną. Po studiach wyjechał na Śląsk Cieszyński. Tam pracował jako lekarz. W latach 70. trafił do Australii, gdzie poznał tajniki zielarstwa. Kiedy po dwóch latach wrócił do Polski, zajął się właśnie leczeniem ziołami. Zgłaszali się do niego pacjenci z całej Polski, ale też z Czech i Niemiec. Jednak jego prawdziwą pasją na zawsze pozostał sport. Szczególne miejsce zajmowała w jego sercu Jagiellonia. Ta „miłość” zaczęła się, kiedy białostoczanie po raz pierwszy awansowali do pierwszej ligi. Kiedy w latach 90. klub zaczął podupadać, starał się go wspierać finansowo. Angażował się w rozwój sportu na Podbeskidziu: piłki nożnej, boksu, siatkówki i tenisa stołowego. Działał w bialskich klubach sportowych, przez kilka ostatnich lat był przewodniczącym rady sportu przy prezydencie Bielska-Białej oraz przewodniczącym Beskidzkiej Rady Olimpijskiej. Drugą pasją dra Wojtulewskiego było dziennikarstwo. Od 1991 roku przez 17 lat, co tydzień na łamach „Kuriera Porannego” ukazywał się jego felieton „Widziane z południa”. W bardzo emocjonalny sposób komentował w nich wydarzenia sportowe. Potem pisał do śląskich gazet i portali.
Katarzyna Malinowska-Olczyk