Tego słowa rzadko używa się na naszej uczelni, czy w szpitalach. Choć w medycynie jest kluczowe, to naprawdę niewiele osób potrafi wypowiedzieć je głośno przy chorym. Co zrobić w medycynie ze śmiercią?
Wojciech Więcko: Czy na uczelni medycznej można mówić o śmierci? Skoro dążymy do tego, by chorego uleczyć, ulżyć mu, pomóc i to pochłania ogromne siły i środki…
Dr Andrzej Guzowski, tanatolog, Zakład Zintegrowanej Opieki Medycznej WNoZ: - I przychodzi ta zła śmierć? Tak, jest śmierć. Tak, lekarz ma prawo się jej bać. Jest człowiekiem. Śmierć jest wypadnięciem z rytmu. Ten rytm jest bardzo ważny. Człowiek jako osoba jest sumą rytmów. Bicie naszego serca jest rytmiczne, tak samo jak oddech. Pory roku, godziny, kalendarz to wszystko jest rytmiczne. Żyjemy w rytmie biologicznym, ale też w rytmie sakralnym. Śmierć nie zatrzymuje tego wszystkiego, od razu nas z tego rytmu wyrzuca. Bo rytmu nie da się zatrzymać.
Co się dzieje później?
- Tu trzeba się zastanowić nad perspektywami, jakie mamy. Możemy przyjąć, że nie ma nic. Wtedy pojawia się najbardziej pierwotny lęk człowieka, lęk przed nicością. Człowiek musi sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy nie ma nic - a filozofia próbuje to czynić od zawsze i nadal to wyobrażenie jest bardzo mgliste. Człowiek nie umie sobie tego wyobrazić, ponieważ jest skończony, a nicość jest absolutna. To powiedział prof. Bogusław Wolniewicz, gdyby nie śmierć to byśmy sobie żadnej metafizyki nie wymyślili. Trochę się z tym zgadzam, a trochę nie.
To dlaczego tak, i dlaczego nie?
- Moim zdaniem problem jest inny. W chwili śmierci my stajemy w skandalu metafizycznym. Te wszystkie nasze tytuły naukowe, te wszystkie ważne publikacje, cały nasz majątek, to nie ma znaczenia. Może w ogólnym rozrachunku dla świata ma to jakieś znaczenie, ale w momencie przejścia na drugą stronę, to nie ma żadnego znaczenia. Cały ten nasz dorobek życiowy, on nie zadziała. On nie zatrzyma biegu na tamten brzeg. Oto ja, osoba, która tu na Ziemi zdobyła wielkie uznanie, doświadczam wielkiej sprawiedliwości społecznej i razem z miliarderem i biedakiem idę tam... Boimy się tego, co tam będzie. Czy będzie cokolwiek? A jak nie będzie? Lękiem pierwotnym człowieka jest lęk przed nicością.
A jak lekarz powinien rozmawiać z pacjentem o śmierci?
- Nie da się tego rozważać w kategoriach ogólnych. Ja, jako pacjent, chciałbym wiedzieć, co mnie czeka, nawet kiedy będzie to ta najgorsza informacja. Lekarz, który wykonuje nie tylko swój zawód, ale potrafi słuchać swojego pacjenta, wchodzić z nim w dialog, on będzie wiedział, co ma zrobić. To ten, który nie słucha pacjenta, nie wchodzi z nim w relację, to on będzie miał problem. Wektor medycyny nie powinien być ukierunkowany na chorobę, genom, on powinien być ukierunkowany na człowieka. Człowiek jest istotą relacyjną.
Tylko że od współczesnej medycyny, a więc od personelu medycznego, wymaga się spełnienia procedur, rozliczania punktów, pilnowania kosztów…
- Ja mam pewien zestaw obrzydliwych słów opisie relacji: certyfikat, procedura, standard, ISO, a teraz w dobie RODO - numer pacjenta. Takie słowa w relacji ludzkiej ścierają z horyzontu personę, czyli osobę. A przecież istotą jakiejkolwiek relacji jest uświadomienie sobie, że naprzeciwko mnie staje byt, staje persona. Bez znaczenia jest to, czy według naszego rozumowania to zły czy dobry człowiek. To jest osoba. Ja muszę wejść z nią w relację. Dopiero kiedy sobie uświadomimy, że ta osoba ma swoją tożsamość, swój czas przeszły, przeżycia, doświadczenia, możemy zacząć dialog. W innym przypadku nie ma co mówić o medycynie, czy nawet humanistycznej wizji świata. Oczywiście są sytuacje, kiedy nie da się wejść w relację z pacjentem, ale w większości przypadków się da.
Polska medycyna miała wielkiego filozofa Antoniego Kępińskiego. To psychiatra z Krakowa. On mówił podstawową prawdę: nie ma pacjenta, jest człowiek. To od tego się wszystko zaczyna.
Wszystko pięknie, ale nie wtedy, kiedy masz w kolejce 50 osób do obsłużenia.
- Nie wycierajmy sobie gęby kolejką. Albo jesteśmy ludźmi albo nie.
No tak, tylko są właśnie te procedury i punkty do wyrobienia, z których jesteśmy rozliczani.
- Ja mówię o pewnej idei.
Jak się uczy o śmierci?
- Na pewno nie na kolanach i ze śmiertelną powagą. Trzeba u studentów kształtować pewną postawę życia codziennego. Człowiek, który żyje tylko w perspektywie autocentrycznej, żyje w marnej perspektywie, która traci sens człowieczeństwa. Aparat racjonalny, naukowy, stanowi przecież, że musi być autorozwój. Jednak ciemna strona duchowości człowieka, ten jego aparat nieracjonalny, mówi, że przecież i tak nastąpi koniec. To trochę takie błędne koło. Trzeba ważyć swoje stanowisko pomiędzy racjonalnym podejściem do świata, jego poznawaniem, a poznawaniem świata wbrew racjonalności. Człowiek nie składa się tylko ze swojej fizyczności, nie jest tylko zlepkiem komórek. Bo gdyby tak było, to łatwo byłoby to wszystko zorganizować. Człowiek ma swoją duchowość, np. związaną z ideą Boga, piękna, albo też ideą zła. I człowiek potrzebuje pielęgnowania tej duchowości. Nie tylko dla siebie, ale też po to, by ktoś drugi zobaczył jego duchowość. I też spróbował ją zrozumieć. Tylko w takiej perspektywie można mówić o śmieci, a nie tylko jako o wyłączaniu się poszczególnych narządów.
To jak o tym mówić?
- Na potrzeby swoich zajęć udało mi się zgromadzić różne przedmioty. Mam XIX-wieczny pogrzebowy mszał trydencki. Mam też jedwabny czarny pogrzebowy ornat i stułę. Dzięki niemu możemy sprawdzić, jak to wyglądało niegdyś. O co chodziło w tym stwierdzeniu „memento mori”. Mam też wszystkie edycje kalendarza pewnej firmy produkującej trumny, która reklamuje się, sadzając rozebrane modelki na swoich produktach. I to też jest podejście do śmierci. Mam zdjęcia osób robiących sobie selfie w komorze gazowej w obozie koncentracyjnym, które były publikowane publicznie na Instagramie. Mam też zdjęcia żydów siedzących przy drutach kolczastych w tych obozach, którzy płaczą. Dwa skrajne podejścia do tego samego miejsca. Pytanie, czy ci robiący sobie selfie są ignorantami? A może to kwestia ich opiekunów czy nauczycieli, który nie wytłumaczyli im, czym była zagłada, co w tych obozach się wydarzyło? I odwróćmy pytanie, czy lekarze, którzy nie chcą, czy boją się rozmawiać z pacjentami o śmierci, to ignoranci? Czy może ich nauczyciele to ignoranci, bo ich tego nie nauczyli? Ja nie wiem. Ale to pytanie trzeba zadać.
Czyli można się jakoś usprawiedliwić?
- Pacjenci umierający mówią, że oni wcześniej wiedzą, że ich rokowania są złe. I to zanim przyjdzie do nich lekarz i o tym im powie.
Jak to możliwe?
- Bo lekarz czy pielęgniarka nie wiedzą, jak się zachować. Zaczynają rzadziej przychodzić do sali, krócej rozmawiać, nie utrzymują kontaktu wzrokowego. Następuje zaburzenie tego szpitalnego rytmu. Pacjent nie jest głupi. Wie, gdzie jest, z grubsza orientuje się, co się z nim dzieje i jakie są jego rokowania.
To jaka jest śmierć?
- Śmierć jest jednym z najważniejszych wydarzeń, jakie spotkają nas w życiu. Ona jest tak samo ważna, jak to, że się urodziliśmy. Nie wiemy, co będzie po śmierci. Może jest coś, a może nie. Tego nie wiemy.
Oczywiście aparat racjonalny każe nam tłumaczyć to, że tu się zakończyło życie, bo ustała świadomość, praca narządów i jest koniec. A przecież nawet nasza tradycja pokazuje, że jest kult przodków. Człowiek tego potrzebuje. Ktoś powie, że to prymitywne. Ale my nie jesteśmy w stanie naszym aparatem pojęciowym ogarnąć tego, czy po śmierci coś będzie, czy nie będzie. Tu wchodzi aparat wiary, czy jak kto woli filozofii.
Czyli jest nadzieja?
- Jest. Gdyby wiara była pewnością, to by nie była wiarą. Pewności jednak nie mamy. Ja studentom przedstawiam różne punkty widzenia. Pokazuję im, jak nasza kultura odnosi się do śmierci. Nawet w samej Polsce, w zależności od regionu, wygląda to inaczej. Porównajmy małe wioseczki i duże miasta. Dołóżmy do tego płaszczyznę związaną z religią lub jej brak. Albo popatrzmy na to przez pryzmat wieku. Zestawmy ze sobą osobę, która ma 65 lat, i nastolatka. Dla tej drugiej osoby śmierć będzie abstrakcją.
Jak na takie dywagacje reagują studenci?
- Różnie. Część pyta - po co nam to? Tylko że to takie pytanie zadawane przy większości przedmiotów. Tłumaczę im, że jeżeli chcą pracować z drugim człowiekiem muszą wiedzieć, w jakich realiach jest on osadzony, w jakich realiach oni sami funkcjonują. Osoba, która chce pracować z drugim, może się posługiwać maczugą intelektualną lub wysublimowanym podejściem - kwestia, jakie argumenty będą w jej użyciu.
Jak się umiera?
- To, w jaki sposób umieramy czy przygotowujemy się do odejścia bliskich, to wynika z naszej kultury. Za czasów średniowiecza mówiło się nawet o sztuce umierania (Ars moriendi). Teraz to się przekształciło w jakąś taką dziwną hybrydę, kiedy człowiek ucieka od tematyki śmierci, choć wie, że nie ucieknie. I dzieje się to nawet w chwili, kiedy ten drugi jest już na progu odejścia i chce porozmawiać.
Z drugiej strony upodobaliśmy sobie śmierć, która nie jest prawdziwa. W grze komputerowej zawsze masz kilka żyć. Z tego też wzięła się lubość do śmierci brutalnej czy agresywnej. Coraz mniej żyje się w perspektywie śmieci i odprowadzania z tego świata drugiej osoby. Na Podlasiu jest piękna tradycja, choć już zanikająca, czyli czuwania przy zmarłym. Teraz trwa to coraz krócej. Kiedyś pierwszy dzień czuwania należał do rodziny, drugi - na swój sposób trochę luźniejszy, kiedy przychodzili znajomi, to miało wymiar taki ludyczny. Dzień trzeci był już liturgiczny. To było bardzo higieniczne dla psychiki ludzkiej. Schodziło z nas to wielkie napięcie, w to odprowadzanie włączali się też inni i dopiero wtedy wchodziło się w ten czas święty.
Jak przenalizujemy dawne teksty świeckich pieśni żałobnych, to nie znajdziemy tam odniesienie do Boga. „Żegnaj nam mój świecie wesoły, już idę w śmiertelne popioły, rwie się życia przędza i czas mnie w grób zapędza”… To wygląda tak, jakby kwitowało się to odejście spośród żywych za tego zmarłego. My jeszcze żyjemy, a jego już nie ma. My mamy czas i szansę potwierdzić jego odejście, ale też potwierdzić tak, żeby zakończyć wszystkie jego nieskończone sprawy. To taka swoista umowa ze zmarłym. My za niego dokończmy te niezałatwione sprawy, a on tam za nas będzie się modlił. Taka relacja ponadczasowa.
Jest też perspektywa wyrzucenia się z tego rytmu, przeniesienia do szpitala osoby umierającej i oddzielenia jej parawanem od rodziny, czy świata. Sprawienia, że nie ma szans na uczestnictwo w normalnych procesach, z jakimi związana jest śmierć.
Nasza kultura to wszystko spłyca?
- Tak, bo to jest bardzo trudne. Zmienia się struktura naszych rodzin. Kiedyś wszyscy mieszkali razem ze sobą i się mówiło, że to rodzina wielopokoleniowa. Teraz nowoczesny model rodziny to „dwa + pies”. My się sami wyrzucamy ze społeczeństwa. Media nam dają łatwy wybór i my z niego korzystamy. Kto normalny zdecyduje się analizować sens własnego istnienia, kiedy w telewizji zastanawiają się nad pryszczem, który wyskoczył jakiejś celebrytce na nosie. Przecież jak się nam znudzi, to zawsze można zmienić kanał. A refleksja nad sobą jest trudna. A jak człowiek sam siebie oszukuje, to wie, że to robi i jest mu z tym zwyczajnie głupio. Więc po co to robić? Trzeba przecież będzie pracować nad sobą.
To jak się zabrać za ten temat?
- Rektor nie powinien nagle wpisać do programu nauczania na piątym roku „lekarskiego” propedeutyki tanatologii, bo teraz nagle będzie się wymagać od studentów rozmawiania o śmierci. Tego nie da się zadekretować. To musi wynikać z kultury, która nas otacza. Nie da się zadekretować, że lekarz ma być empatyczny, ma wchodzić w dialog z pacjentem, ma być miły i rozmawiać z nim o śmierci.
Były takie próby, żeby wymagać od niego empatii.
- I jak się skończyły? Nie da się tego zrobić. Lekarze biorą się ze społeczeństwa i są odbiciem nas wszystkich. Zdając na medycynę nie ma już rozmowy kwalifikacyjnej. Wystarczy tylko dobrze rozwiązać test. Nikt nie weryfikuje, jak bardzo kandydat jest empatyczny i czy w ogóle rozumie, co to empatia. Zakłada się z góry, że skoro ktoś zdał świetnie maturę, to może być świetnym lekarzem. Może nie być.
Teraz lekarz pracuje na kilku etatach. On jest tak zabiegany, że czasu wystarcza mu tylko na wykonanie podstawowych obowiązków względem pacjenta. On nie ma czasu na rozmowę, bo albo się spieszy, albo ma już kolejnego pacjenta do obsłużenia. A rozmowa jest czasochłonna. Antoni Kępiński po pracy brał krzesło i szedł rozmawiać z pacjentami. Tu pojawia się kolejny problem, bo młodzi lekarze nie mają od kogo czerpać wzorców. Nie mają swoich mistrzów. To przecież za mistrzem mają podążać, to z nim mają toczyć dyskusje, nawet te absurdalne. To taki mistrz ma wziąć tego studenta za rękę i powiedzieć mu: chodź idę powiedzieć pacjentowi, że nie ma już nic.
Rozmawiał Wojciech Więcko