Dr Dorota Dziemiańczyk-Pakieła cały miesiąc spędziła w Tajwanie - w Chang Gung Memorial Hospital. Jak mówi to mekka dla wszystkich, którzy zajmują się onkologią twarzoczaszki i rekonstrukcją twarzy. O wrażeniach z pobytu w tym miejscu pisze specjalnie do Medyka. (część I)
Staram się ułożyć sobie w myślach jakąś chronologię zdarzeń. I sama siebie pytam, kiedy to wszystko się zaczęło? O ile dobrze pamiętam, to było moje postanowienie sprzed kilku lat, podczas ciężkiej choroby. A może jednak jakaś inna, równie dobra okazja do mówienia sobie: od teraz…
Trzecie „dziecko” - mikrochirurgia
Wcześniej tylko czytałam, jak pobrać strzałkę w 45 minut. Teraz to zobaczyłam na własne oczy i to w wykonaniu autorów tej metody operacji |
I tak w myślach wypowiedziałam sobie moje własne prywatne życzenia (choć wtedy ich spełnienie nie wydawało się w ogóle realne). Życzenia, które stawały się planami, życiem, a teraz już historią. Jednym z nich był MÓJ TAJWAN.
Ale zanim do tego przejdę, muszę zacząć od początku. Pierwszym przystanek to zdecydowanie Gliwice. To było moje dotknięcie sedna chirurgii onkologicznej twarzy, a przede wszystkim cudu rekonstrukcji - odtwarzania wycinanych tkanek płatami wolnymi na naczyniach zespalanych mikrochirurgicznie. Język z przedramienia… Żuchwa ze strzałki... Średnica naczyń 2 mm. I wszystko działa na nowo. Cuda. Choć muszę przyznać, że wówczas był to dla mnie nieosiągalny szczyt - ich umiejętności, sprzęt, zespół - wszystko.
Wróciłam z myślą: to się u nas nie może udać. Co najmniej ze stu powodów. Po raz kolejny przekonałam się jednak, jak mało znam ludzi, z którymi pracuję (czyli trochę żyję) od 20 lat. To właśnie oni uwierzyli bardziej ode mnie, że musi się udać (tak, tak Leszku i Stefanie) . I tak zaszczepiłam w sobie moje trzecie „dziecko” - mikrochirurgię.
Krok po kroku do celu
Przystanek drugi - Centrum Onkologii, Warszawa. Trzeci i czwarty - Nowy Jork i amerykańska afirmacja - if you want, you can . I tu uwierzyłam w siebie, a słowa „chcieć to móc” nabrały wymiaru praktycznego. I tak w Naszej Klinice zaczęliśmy na dobre operować, tak jak zawsze chcieliśmy, pacjentów onkologicznych.
Przez krótką chwilę wydawało mi się, że może już wystarczy, że ten niespokojny duch w środku mnie ucichł. Ale nie - jakiś wewnętrzny głos podpowiadał - próbuj dalej, więcej. I znowu coś, co wydawało się niemożliwe - staż w Chang Gung Memorial Hospital na Tajwanie. Po prostu wysłałam tam aplikację. Bardzo dużo niezbędnych dokumentów, załączników, zgód, opinii - przebrnięcie przez (w końcu prawie chińską) biurokrację było nie lada wyczynem - szczególnie przy moim wyjątkowym wstręcie do wszelkich papierów. Długa korespondencja mailowa, dopinanie szczegółów. I niezwykle pomocna osoba, która stanęła na mojej wirtualnej drodze - sekretarka medyczna Wendy; dla mnie prawie jak towarzyszka Piotrusia Pana.
A po miesiącu odpowiedź - zapraszamy w maju. Zdziwienie, szok (pozytywny), strach, radość i ogromna ciekawość - mieszanka wybuchowa, która sprawiła, że nie pamiętam zupełnie ostatniego miesiąca przed wyjazdem. Jak w kalejdoskopie, albo diabelskim młynie. Przyznam się, że dopiero na krótko przed wyjazdem razem z grupą moich przyjaciół na pożegnalnym winku fizycznie poczułam i zobaczyłam tę odległość i przez chwilę (ale tylko chwilę) pomyślałam - i po co ci to było, kobieto?
Jak pobrać strzałkę w 45 minut?
Wiele osób, z którymi rozmawiałam, pytały: Tajwan?! A gdzie to jest? Chyba Tajlandia? Szpital na Tajwanie? Na pewno jakieś polowe warunki? I komentarze w stylu: co ty znowu wymyśliłaś? To tylko potęgowało mój niepokój. Te wszystkie obawy, lęki i niepewność - uprzedzę już, okazały się zupełnie niepotrzebne. Ale po kolei.
Dlaczego akurat Tajwan? Dlaczego ten szpital? Muszę trochę przybliżyć to miejsce. Chang Gung Memorial Hospital to mekka dla wszystkich zajmujących się onkologią twarzoczaszki i rekonstrukcją. To prywatny szpital, który powstał w latach 70. Aktualnie zatrudnia 6000 pracowników, przyjmuje 2 miliony pacjentów ambulatoryjnych rocznie, wykonuje ok. 15 tys. operacji onkologicznych rocznie. Tyle w liczbach. A rzeczywistość? Wcześniej tylko czytałam, jak pobrać strzałkę w 45 minut. Teraz to zobaczyłam na własne oczy i to w wykonaniu autorów tej metody operacji.
Zanim jednak rzeczywistość szpitalna - kilka słów o podróży, zapachach, wrażeniach. Już od pierwszej chwili po przekroczeniu lotniska wiedziałam, że będzie mi tu po prostu dobrze. Nie wiem, skąd mi to przyszło, ale było to uczucie podskórne. Spokojnie. Ludzie uśmiechnięci, pomocni, cali życzliwi - jakieś to takie niezwykłe, aż czułam się lekko nieswojo. W hotelu, szpitalu, na ulicy, w barach, w metrze, po prostu wszędzie… Brak pośpiechu i przepychania. Początkowo czułam się dziwnie ustawiając się karnie w kolejce do autobusu, pociągu, czy metra z dokładnie odliczoną sumą, która bez liczenia lądowała w kasie. Bardzo szybko jednak przywykłam. Bo to bardzo ułatwia życie i nie daje pola do popisu pospolitym cwaniaczkom. Taipei to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi.
Ryż siorbany pałeczkami
Co mnie zaskoczyło? Największe zdziwienie: śmieciarki grające „Dla Elizy” Beethovena. Ruch uliczny - zielone światło dla pieszych to tylko symbol, który nic nie znaczy dla kierowców |
Jedzenie. Tego zazdrościli mi wszyscy moi znajomi przed wyjazdem. „No to sobie pojesz” - to było najczęstsze hasło. No i pojadłam, a jakże. Choć smaki i przyprawy bardzo różne od tych, które serwuje się w Europie z etykietą chińszczyzny. Niektóre zupełnie nie do zaakceptowania - chociażby lokalny przysmak: jajka gotowane w herbacie. Nie tylko dziwnie wyglądające (początkowo byłam przekonana, że musiały leżeć w tym samym miejscu co najmniej kilka dni), ale i tak smakujące (rozpływające się w ustach dziwne grudki). Ryż łączony z bekonem i warzywami na śniadanie, jedzony, a właściwie „wsiorbywany”, pałeczkami - wyglądał cudacznie. Ale na moje miksowanie ryżu z gorącym mlekiem - smaku mojego dzieciństwa - oni z kolei patrzyli z niedowierzaniem.
Sztukę jedzenia pałeczkami doprowadziłam prawie do perfekcji. Tak jak sztukę zamawiania potraw z karty (w języku chińskim) u personelu, niestrudzenie uśmiechającego się do mnie (ale nie rozumiejącego nawet moich rozpaczliwych gestów naśladujących jedzenie). Jedyna niedogodność to odgłosy wydawane podczas jedzenia - mlaskanie, siorbanie - tym głośniejsze im bardziej smakowało. Dla mnie - męczarnia.
I pogoda. Nieporównywalna do tej, którą znam. Zapach powietrza - mokry (jeśli takowy istnieje). Bardzo duża wilgotność. Fryzura i makijaż mają trwałość ok. 10 minut od wyjścia z pomieszczenia - więc nie warto się zbytnio wysilać. Ciągłe deszcze - parasol i gumowe klapki - absolutna, codzienna konieczność. Burze z piorunami (przerażające). Wszystkie prognozy dostępne w internecie - po prostu nie do sprawdzenia, bo tu wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie.
Gondolą przez pola herbaciane
Ale za to weekendy… W sobotę otwierałam okno i widziałam słońce i bezchmurne niebo, wprost idealnie na moje wyprawy. A tych było kilka, cudownych. Maokong lub wzgórza Emerald - wycieczka gondolą wśród plantacji herbaty.Wyprawa cudowna. Pola herbaciane plus deszcz. Zapach unoszący się z ziemi, nie do opisania. Widoki - zdjęcia tego nie oddadzą.Zaliczam też ceremoniał parzenia i picia herbaty. Zielony napój nalewany jest z małego imbryka do czarek. Zbierane ręcznie liście zalewane są siedmiokrotnie wodą o temperaturze 95 stopni, przy czym najlepszą jakość ma trzeci napar, zwany królewskim. Napar przed wypiciem należy powąchać. Po chwili skupienia herbata rzeczywiście zaczyna pachnieć - czuję mleko, jaśmin, kwiaty... Celebracja, która ma się nijak do zalewania torebki z herbatą wrzątkiem z czajnika.
I kolejne zaskoczenie. Spotkanie z młodym człowiekiem, Tajwańczykiem, mieszkańcem przyległej wsi. Okazuje się być znawcą historii II wojny światowej. Z wypiekami na twarzy dzieli się ze mną przeżyciami po obejrzeniu „Pianisty”. Z uwagi jednak na to, iż historia (w tak dokładnym ujęciu) nigdy nie była moją mocną stroną, jestem tylko zdolna do wygłaszania frazesów w stylu „ prawda historyczna jest zależna od tego, kto o niej opowiada”. Jeszcze długo nie mogłam wyjść ze zdziwienia po tym spotkaniu.
Świątynie w oparach kadzideł
Kolejne miejsce - Elephant mountain - wzniesienie niedaleko Taipei 101. Spacer po niezliczonej liczbie schodów. Myślałam, że wyzionę ducha, ale z siłą woli pokonywałam kolejne stopnie. I dałam radę. Widoki niesamowite, ale jeszcze ważniejsza sama świadomość ogromnego wysiłku i fakt, że się udało. Miasto coraz bardziej oswojone.
Świątynie. Spotykane na każdym kroku. Różnorakie. Dominują buddyjskie, ale są też taoistyczne i konfucjańskie. Niektóre zapomniane, uśpione, inne tętniące życiem. Wszystkie w oparach dymu z kadzideł. Przed niektórymi stoją stragany, na których można kupić składane w ofierze owoce, kadzidełka czy tzw. Pieniądze Duchów, potem spalane. I refleksja - niezależnie od rytuałów, świątyń i posągów ludzie modlą się o to samo - o pokój na świecie, o zdrowie, miłość, rodzinę, pieniądze, dzieci…
Co mnie zaskoczyło? Największe zdziwienie: śmieciarki grające „Dla Elizy” Beethovena. Na początku szokujące, teraz naprawdę miło je wspominam. Ruch uliczny - zielone światło dla pieszych to tylko symbol, który nic nie znaczy dla kierowców - trzeba naprawdę uważać. Świadczą o tym wszechobecne znaki przypominające, że pieszy ma „jakiekolwiek” prawa na drodze - pedestrian has rights on the road. Night market, czyli tzw. Nocny Bazar - mniej więcej skrzyżowanie targowiska na Kawaleryjskiej z dawną Jurowiecką - mnóstwo tandety (towary Made in Taiwan dwa razy droższe niż w Polsce). Krzyki, mieszanka zapachów i - mówiąc bardzo oględnie - niezbyt czysto; typowo turystyczne miejsce, ale zdecydowanie nie dla mnie.
Dorota Dziemiańczyk-Pakieła, asystent w Klinice Chirurgii Szczękowo-Twarzowej i Plastycznej USK, specjalizuje się w mikrochirurgii.
W kolejnym numerze dr Dziemiańczyk-Pakieła opowie o szpitalu Chang Gung Memorial Hospital, o tym, jak wyglądały operacje, i o tym, jak wygląda opieka nad pacjentem