Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Mówią na mnie „Łazik”.
  • Ostatnia zmiana 05.07.2013 przez Medyk Białostocki

    Mówią na mnie „Łazik”

    Jego dyplom ukończenia Akademii Medycznej w Białymstoku widzieli Amerykanie, Izraelczycy, Niemcy, Austriacy. Jeździ po świecie, uczy innych. Zawsze jednak wraca do rodzinnego Białegostoku.

    Roberta Sosnowskiego (dla przyjaciół „Łazik”) znają w Białymstoku chyba wszyscy. Jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia, albo z relacji medialnych. Od zawsze wszędzie go pełno. Nie może usiedzieć w jednym miejscu. Kursy i szkolenia, które ukończył, nie sposób wyliczyć. Wszystkie ekstremalne: kurs płetwonurków, wspinaczki skałkowej, agentów ochrony, konwojentów z bronią, kurs wysokościowy. Ponadto m.in. szkolenia z technik jazdy w sytuacjach ekstremalnych, z zakresu ratownictwa lodowego. Przez lata działał w harcerstwie. Uprawiał aikido i judo, jeździ konno, wspina się. Jednak, jak przyznaje, jego największa pasja, której wszystko jest podporządkowane, to ratownictwo medyczne.

    Pierwszy raz zetknął się z nim, kiedy miał 20 lat. Po ukończeniu technikum mechanicznego wybrał się w podróż stopem po Europie. Tak trafił do Austrii. Razem z członkami miejscowego Krzyża Maltańskiego, austriacką zawodową służbą medyczną, pojechał z konwojem humanitarnym do Sarajewa. Tam po raz pierwszy zobaczył wojnę i zabijanych na ulicach ludzi.

    - Dowiedziałem się, czym jest ratownictwo medyczne i wtedy też zrozumiałem, że to jest to, co chciałbym w życiu robić - wspomina.

    Z konwojami jeździł przez rok. Kiedy wrócił do Polski, łapał się różnych dorywczych prac i jednocześnie szukał szkoły, w której mógłby się uczyć ratownictwa. W 1996 dostał się do dwuletniego studium medycznego przy ul. Ogrodowej. Po jego ukończeniu rozpoczął pracę w białostockim pogotowiu.

    Niespokojny duch

    W 1999 znów go poniosło na Bałkany. Wziął półroczny bezpłatny urlop w pogotowiu i pojechał do Kosowa. Tam z ramienia Krzyża Maltańskiegoi Caritasu pracował jako ratownik medyczny oraz kierownik obozu dla uchodźców. Poznał tam wielu ratowników, lekarzy z całego świata. W kolejne wakacje planował wybrać się z wizytą do znajomych ratowników medycznych do Włoch, pozwiedzać Rzym.

    - Okazało się, że kumplom, którzy mieli mi pokazać Italię, cofnięto urlopy - mówi. - Co miałem robić? Przecież nie było sensu, żebym sam jeździł. Poprosiłem, aby pozwolono mi z nimi popracować. Sprawdzono moje dokumenty, doświadczenie. Moi znajomi poręczyli moją wiedzę i przez miesiąc mogłem pracować w grupie ratownictwa specjalnego przy Watykanie. Byliśmy zabezpieczeniem ratowniczym dla papieża Jana Pawła II. Pracowałem tam, w Watykanie, na placu św. Piotra, jak też latałem w specjalnym śmigłowcu ratowniczym.

    W 2001 roku z jego inicjatywy w Białymstku zaczęła powstawać grupa ratownictwa wysokościowego w Państwowej Straży Pożarnej. Zaangażował się na 100 procent. Współpracował, szkolił.

    Rok później na Akademii Medycznej powstaje nowy kierunek: ratownictwo medyczne. Na studia przyjmowane są tylko osoby, które mają ukończone medyczne studium zawodowe. „Łazik” nie waha się ani chwili - składa swoje papiery. Jednocześnie rezygnuje z pracy w pogotowiu lotniczym, bo obawia się, że nie da rady połączyć pracy w dwóch miejscach (oprócz lotniczego pracował w normalnym pogotowiu) i studiowania. Po trzech latach ma już licencjat z ratownictwa, studia kończy z wyróżnieniem.

    Jest przekonany, że gdyby nie miał dyplomu uczelni wyższej, trudno byłoby mu pracować czy szkolić się na Zachodzie.

    - Ranga szkoły miała tutaj niebagatelne znaczenie - przyznaje. - Tam gdzie współpracowałem, zawsze przedstawiałem swoje CV i dyplom AMB. Na pewno inaczej patrzono na mój dyplom ze znanej uczelni medycznej, niż np. z jakiejś małej prywatnej szkoły.

    Misja Afganistan

    Mając wiedzę uniwersytecką i licencjat łatwiej było mu się dostać na różne szkolenia. Był zapraszany na kursy do Izraela, Niemiec i Austrii. Jako rezerwista i ratownik medyczny musiał wszystkie odbyte szkolenia zgłaszać do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Tak wojsko dowiedziało się o jego kwalifikacjach i zaproponowało mu wyjazd do Afganistanu. Wyjechał w 2008 roku.

    - O Afganistanie wolałbym nie opowiadać - mówi. - Mogę tylko powiedzieć, że razem z Amerykanami szkoliłem „rangersów” (elitarna formacja piechoty armii amerykańskiej - red.), a także polskich żołnierzy. Uczyłem ich „czerwonej taktyki”, czyli działań ratowniczych na polu walki. Chodzi o to, by żołnierze ratownicy umieli udzielić pierwszej pomocy na polu walki podczas ostrzału lub podczas transportu śmigłowcem.

    W Afganistanie był jako pracownik cywilny. Nie miał broni osobistej ani tzw. długiej. Szkolił, jeździł w patrolach, uczestniczył również w działaniach grupy szturmowej.

    O tym, co widział, nie chce mówić. Przyznaje jednak, że każdy jego wyjazd na tereny objęte wojną, to przeżycie, które zapada głęboko w pamięć. A widziane obrazy wracają nawet po latach (fachowo nazywa się to traumą pola walki). I tak też było w Afganistanie. Choć miał być tam sześć miesięcy, musiał wrócić po około czterech. Miał tam wypadek. Do pełnego zdrowia wrócił dopiero po dwóch latach.

    Szkolenia

    Pod koniec 2011 pojechał na dwuipółtygodniowe szkolenie z ratownictwa i postępowania w zdarzeniach masowych do Izraela.

    - Normalnie takie szkolenia kosztują około 2 tys. euro, ja miałem wszystko opłacone - opowiada. - Tyle lat działając w ratownictwie, mam wiele międzynarodowych kontaktów i dostaję informacje o szkoleniach. Wysyłam swoje CV i czasem jestem zapraszany na taki kurs. Zazwyczaj nie muszę za niego płacić, czasem pokrywam tylko koszty podróży. Jaką korzyść mają te firmy? Wiedzą, że jeśli będzie taka konieczność, mają wyszkolonego człowieka w danej dziedzinie. Zresztą większość zachodnich organizacji ratowniczych nie patrzy na to, co będzie miało z tego, że mnie wyszkoli. Widzą, że ktoś fascynuje się ratownictwem bardziej niż przeciętnie i zapraszają.

    Jak mówi, na dobrą sprawę w Polsce nie opłaca się szkolić. Bo to, czy ktoś ma dodatkowe kwalifikacje, nie przekłada się na zarobki.

    - Na zachodzie, po zdobyciu każdej nowej umiejętności, zrobieniu dodatkowego kursu, pensja wzrasta - tłumaczy. - Wtedy taka osoba ma pieniądze i motywację do kolejnych szkoleń. W Polsce gdyby nie sponsorowane kursy, nic by nie było.

    Swego czasu był konsultantem w Ministerstwie Zdrowia w zespole ds. ratownictwa, potem w Ministerstwie Obrony Narodowej w zespole ds. sprzętu i wyszkolenia ratownictwa taktycznego wojska. Nadal pracuje w pogotowiu. Jak widzi swoje życie za 20 lat?

    - Chciałbym szkolić innych - mówi. - Wiem, jak uczyć ratownictwa i chciałbym to robić. Wiem, że te szkolenia, które prowadziłem do tej pory odbiegały może od zajęć prowadzonych przez innych wykładowców, ale za to cieszyły się wielkim powodzeniem. Duży nacisk cały świat kładzie na zajęcia praktyczne. I ja też tak robię i to się podoba.

     

    Katarzyna Malinowska-Olczyk

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.