Prof. Piotr Lewczuk niemieckiego nauczył się dopiero po kilku latach pobytu w Niemczech. To jednak nie przeszkodziło mu zostać kierownikiem uniwersyteckiego laboratorium i ekspertem w dziedzinie diagnostyki choroby Alzheimera.
Piotra Lewczuka, studenta Akademii Medycznej w Białymstoku, praca wyłącznie lekarza-klinicysty nie satysfakcjonowała. Uczestnicząc w kołach naukowych podczas studiów, marzył o połączeniu pracy klinicznej z naukową. Po studiach (jest absolwentem z 1993 roku) trafił do Kliniki Neurologii Dziecięcej AMB kierowanej przez prof. Wojciecha Sobańca.
- Prof. Sobaniec ukierunkował mnie na badania płynu mózgowo-rdzeniowego - wspomina.
Z kliniki pierwszy raz wyjechał w 1996 roku - na szkolenie do Getyngi do prof. Hansotto Reibera (europejskiego autorytetu od badań płynu mózgowo-rdzeniowego). W międzyczasie dostał skromne stypendium z towarzystwa wymiany studentów i młodych asystentów między Polską i Niemcami (GFPS). Fundusze te pozwoliły mu zostać w Getyndze na kolejne sześć miesięcy. Kiedy wrócił do Polski, prof. Reiber zaproponował mu przyjazd na kolejne pół roku w ramach projektu badawczego, który wtedy koordynował. Potrzebował asystenta. W Getyndze dr Lewczuk zajmował się badaniami chorób zapalnych ośrodkowego układu nerwowego: neuroboreliozą, stwardnieniem rozsianym. Podczas tego pobytu poznał m.in. prof. Hannelore Ehrenreich, neurolog, kierującą jedną z grup badawczych w Instytucie Maxa Plancka. W 1998 roku jesienią znów wyjechał na kilka miesięcy do Getyngi, aby pracować na Uniwersytecie i równolegle w Instytucie Maxa Plancka. Zajmował się tam modelem neurozwyrodnienia w hodowlach komórkowych. Wspomina, że pracował po czternaście godzin na dobę, a w ciągu dwóch lat miał pięć weekendów z wolną i sobotą i niedzielą. Uzyskanie urlopu graniczyło z cudem. Ale, jak mówi, to się opłaciło - ilość i jakość publikacji utorowała mu drogę do dalszej kariery. Podczas pobytu w Getyndze poznał m. in. Jensa Wiltfanga, który właśnie uzyskał stanowisko profesora na Uniwersytecie w Erlangen. Na rok (w 2001) wrócił do Polski. I w tym czasie, wspólnie z docent Marią Mantur, wydał pierwszy polski podręcznik badania płynu mózgowo-rdzeniowego.
- Nakład dawno się już wyczerpał, a studenci ściągają tę pozycję z internetu, do czego zresztą się przyznają, a ja przyczyniam się pośrednio do tego procederu, bo nie mam czasu zabrać się za wznowienie - mówi.
Rok później na zaproszenie prof. Wiltfanga wyjechał, jak się okazało, tym razem już na stałe.
Boje z choroba Alzheimera
Przez pierwsze cztery lata pracował w laboratorium naukowo-badawczym kliniki psychiatrycznej Uniwersytetu w Erlangen, pod kierownictwem prof. Wiltfanga. Po dwóch latach, w 2004r. zrobił habilitację oraz jako jeden z pierwszych uzyskał certyfikat kompetencji badania płynu mózgowo-rdzeniowego Niemieckiego Towarzystwa Neurochemii Klinicznej, którego zarządu jest obecnie członkiem (obecnie taki certyfikat ma ok. 70 osób). W 2006 roku został kierownikiem Laboratorium Neurochemii Klinicznej i Neurochemicznej Diagnostyki Chorób Otępiennych, którym kieruje do dziś - od ponad sześciu lat jako profesor.
- To laboratorium zajmuje się całym spektrum badania płynu mózgowo-rdzeniowego w chorobach układu nerwowego. Nie tylko diagnostyką chorób otępiennych, ale także chorobami neurozapalnymi: stwardnieniem rozsianym, neuroboreliozą, czy wirusowymi infekcjami opon i mózgu - opowiada. - Jest jednym z bardziej liczących się na świecie, jeśli chodzi o diagnostykę choroby Alzheimera (w 2010 roku laboratorium otrzymało certyfikat ISO 15189 - najwyższe na świecie kryterium jakości w medycynie laboratoryjnej). Wykonujemy szeroki panel badań płynu mózgowo-rdzeniowego we wszystkich chorobach neurologicznych, psychiatrycznych, a także niektórych chorobach internistycznych.
W Niemczech rutynowym badaniem u pacjenta, u którego istnieje podejrzenie choroby Alzheimera, jest badanie obecności beta-amyloidu i białka tau w płynie mózgowo-rdzeniowym. Za te badania płaci ubezpieczyciel (kasy chorych). Na podstawie ich wyników, podejmowane są później decyzje terapeutyczne.
- W Niemczech trzy lata temu została opublikowana dyrektywa dotycząca diagnostyki, leczenia i rehabilitacji zespołów otępiennych - tłumaczy prof. Lewczuk. - Każdy lekarz, który uzna, że takie badanie powinno być przeprowadzone, wykonuje choremu punkcję lędźwiową bądź też kieruje do ośrodka, który takie badanie wykonuje. Materiał jest przekazywany do laboratorium, m.in. mojego.
Spać spokojnie
Dlaczego te badania są tak ważne? Badania płynu mózgowo-rdzeniowego z dużą dozą prawdopodobieństwa potrafią wskazać, czy ktoś zachoruje na chorobę Alzheimera. Beta-amyloid i białko tau są to biomarkery, które ulegają zmianie na wiele (nawet 20) lat przed pojawieniem się pierwszych objawów klinicznych: zaburzeń poznawczych i pamięci.
- Na świecie były prowadzone badania i okazuje się, że zaskakująco dużo ludzi chce wiedzieć, czy w przyszłości zachoruje na chorobę Alzheimera - mówi prof. Lewczuk. - Nawet, jeśli obecnie możliwości terapeutyczne są ograniczone, ludzie chcą zaplanować swoje życie. A z drugiej strony, jeżeli wynik jest prawidłowy, możemy uspokoić chorego, że jego zaburzenia poznawcze najprawdopodobniej mają charakter łagodny, być może związany z normalnym procesem starzenia się oraz, że szanse wystąpienia otępienia w najbliższych, powiedzmy, 10 latach, są niewielkie.
Zwiedzanie lotnisk i hoteli
Jest szczęśliwym mężem i ojcem. Żona Barbara jest z Białegostoku, ukończyła Uniwersytet w Białymstoku i jest doktorem filologii polskiej. W Niemczech nie pracuje, bo nie musi.
- Od czterech lat zajmuje się naszym synkiem Pawłem. Jeśli będzie chciała, kiedy synek będzie większy, to będzie mogła pójść do pracy - dodaje prof. Lewczuk.
Przyznaje, że od kiedy został ojcem, minusem w jego pracy stały się częste podróże. Bo o ile nie ma problemów z badaniami diagnostycznymi (które są finansowane przez niemiecki system opieki społecznej), musi zdobyć pieniądze na badania naukowe. A w Niemczech także odczuwa się kryzys finansowy i znacznie trudniej, niż jeszcze przed trzema-czterema latami, jest pozyskać granty. Częste podróże są tez związane z kilkoma projektami federalnym i europejskim, które koordynuje. Prof. Lewczuk prowadzi też dość liczne wykłady poza swoją uczelnią oraz jest konsultantem kilku dużych firm biotechnologicznych. A to wiąże się z licznymi wyjazdami.
- Zaliczam 30-50 podróży rocznie - opowiada. - Tylko w ostatnich dniach byłem „jednym ciągiem” w Amsterdamie, Sztokholmie, Hamburgu i Essen, a potem po kilku dniach w domu w Stuttgarcie - opowiada. - Komuś może się wydawać, że jeżdżę i zwiedzam. Ale ja zwiedzam co najwyżej lotniska i hotele. Często spotykamy się na trudnych, wielogodzinnych spotkaniach np. z firmami, z którymi mam szereg projektów. Takich spotkań i dyskusji nie da się prowadzić telefonicznie czy przez internet, dużą rolę odgrywa zachowanie poufności informacji.
Badanie za drogie?
Teraz koordynuje duży projekt w ramach europejskiego konsorcjum BiomarkAPD, koordynowanego przez prof. Bengta Winblada ze Sztokholmu. Konsorcjum obejmuje prawie wszystkie kraje Unii Europejskiej, w tym także Polskę, i ma na celu standaryzację wykonywania badań biomarkerów chorób otępiennych w celach diagnostycznych. Jak się okazuje, Polska nie jest jedynym krajem w UE, gdzie się ich nie wykonuje rutynowo.
- Z jednej strony koszty takich badań nie są niskie - przyznaje prof. Lewczuk. - Ale z drugiej strony, jeśli weźmiemy pod uwagę całość kosztów związanych z leczeniem i opieką nad przewlekle chorym z zespołem otępiennym (choroba może trwać do 10 lat), jednorazowo ponoszone koszty badania biomarkerów nie stanowią nawet jednego procenta kosztów tej choroby! Ponadto szereg firm farmaceutycznych prowadzi bardzo intensywne badania w kierunku znalezienia leków na chorobę Alzheimera. Jeżeli któryś z tych leków okaże się skuteczny, wówczas ogólnie akceptowane standardy diagnostyczne staną się koniecznością.
W Polsce trwają przygotowania do utworzenia laboratorium biochemicznego w Ośrodku Alzheimerowskim w Ścinawie pod Wrocławiem, którego jednym z konsultantów naukowych jest prof. Lewczuk. Kolejnym ośrodkiem być może stanie się Białystok. Utworzenie Zakładu Diagnostyki Chorób Neurozwyrodnieniowych planowane jest w ramach Centrum Badań Innowacyjnych.
Bierze na praktyki
W Białymstoku bywa często, nie tylko dlatego, że tu wciąż mieszka jego mama (ojciec już nie żyje). Utrzymuje również bardzo ścisłe kontakty naukowe z UMB, przede wszystkim z prof. Barbarą Mroczko, dr hab. Aliną Kułakowską, prof. Markiem Strączkowskim (z którym w ogólniaku siedział w jednej ławce, i jak wspomina z dwa razy „urwał” się na wagary), dr hab. Marią Mantur, którą szczególnie ceni jako wybitnego specjalistę cytologii płynu mózgowo-rdzeniowego, dr. Markiem Aliferem, dr Jolantą Czyżewską i prof. Joanną Zajkowską.
Bardzo dużo osób z Białegostoku „przewija się” też przez laboratorium w Erlangen, bo jak mówi „poszła fama”, że warto odbywać tam praktyki.
- W tej chwili mam trzy osoby na praktyce w ramach programu Erasmus, a jedna absolwentka wydziału analityki medycznej robi u mnie doktorat - mówi prof. Lewczuk. - W pewnym momencie byłem bardzo zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, że studenci i absolwenci UMB mają problemy z odbyciem praktyk za granicą, nawet, jeżeli są wspierani przez fundusze, np. z programu Erasmus. Ja tego nie rozumiem. Są to młodzi, ambitni, bardzo dobrze wykształceni ludzie, których ja mogę „zatrudnić” na dwa-trzy miesiące, nie płacąc ani grosza. Ci ludzie po przeszkoleniu są w stanie samodzielnie wykonać projekt badawczy. Korzyść jest obopólna. Ja mam pracownika, a w zamian oferuję szkolenie i wspólne publikacje.
Jak podkreśla, aby odbyć praktyki w laboratorium naukowo-badawczym w Niemczech wcale nie trzeba znać języka niemieckiego, ale znajomość angielskiego jest konieczna. On sam jest tego najlepszym przykładem.
- Na początku najpierw rozmawiałem wyłącznie po angielsku, a z personelem technicznym trochę na migi - wspomina. - W Instytucie Maxa Plancka językiem obowiązującym jest angielski i dochodzi tam do kuriozalnych sytuacji: Niemcy rozmawiają ze sobą po angielsku - wspomina.
Katarzyna Malinowska-Olczyk
Jak zarabia lekarz w Niemczech?
Uzyskanie habilitacji czy też tytułu profesora w dziedzinie medycyny nie wiąże się w Niemczech z jakąkolwiek gratyfikacją finansową. Lekarze w Niemczech, po kilku latach strajków, uzyskali dość przejrzyste (i korzystne) warunki finansowe: są zatrudniani w oparciu o taryfę, która dzieli się na cztery kategorie. Pierwsza to asystent (młodzi lekarze bez specjalizacji), druga - specjalista (specjalizacje są w Niemczech jednostopniowe, trwają pięć lat), kolejna – „Oberarzt”, czyli lekarz kierujący odcinkiem lub jakąś ściśle zdefiniowaną dziedziną Kliniki oraz ostatnia kategoria – „Leitender Oberarzt” (zastępca dyrektora kliniki). Dyrektorzy klinik negocjują warunki finansowe w ramach podpisywania umowy o pracę. Olbrzymi deficyt lekarzy w Niemczech prowadzi do sytuacji, w której intensywnie prowadzona jest rekrutacja lekarzy z innych krajów, m. in. z Polski. Warunkiem uzyskania prawa wykonywania zawodu lekarza i pracy z pacjentem jest znajomość języka niemieckiego.