Kto postępuje godniej? Ten, kto publikuje wyniki swoich badań, żeby stały się dobrem wspólnym? Czy ten, kto zgłasza patent i zanim ogłosi końcowe wyniki, ma zastrzeżone prawa do zysku? Jak w „Hamlecie”.
Patenty są kosztowne. Wprowadzenie na rynek pojedynczej substancji w formie leku to wydatek rzędu 900 tys. dolarów, rozłożony na jakieś pięć lat. Oczywiście są to koszty „administracyjne”, a ukoronowaniem ich wydatkowania jest przetestowanie leku w klinice. Perspektywa zysku jest jednak na tyle kusząca, że na świecie powstają coraz to nowe firmy, których zadaniem jest komercjalizacja nowych technologii. Krótko opowiedział o tym prof. Waldemar Priebe, na co dzień pracujący w MD Anderson Cancer Center na Uniwersytecie Stanu Texas w Houston, który w zeszłym roku odwiedził Białystok.
- Temat jest na tyle skomplikowany, że można go porównać z polem minowym dla wszystkich instytucji, które chcą podejmować próby komercjalizacji wyników - stwierdził. - Wielokrotnie słyszy się o dysputach na temat tego, czyją własnością jest patent, jeżeli powstaje on w ramach badań finansowanych np. przez rząd.
A jednak na świecie udaje się uzyskiwać patenty, które są bardzo kosztowne. Same tłumaczenia dokumentacji to wydatki rzędu kilkudziesięciu, a nawet kilkuset tysięcy dolarów. Najważniejsze wydaje się zastrzeżenie praw patentowych oraz ich późniejsze egzekwowanie. Jeżeli ograniczymy się przy tym wyłącznie do rynku polskiego, szansa na uzyskanie z tego tytułu większych dochodów jest jednak nikła.
- Swoisty wysyp patentów w Stanach miał miejsce w czasie, kiedy zrównano ich ważność pod względem ewaluacji z publikacjami naukowymi. W Polsce, zdaje się, sprawy zmierzają w tym samym kierunku - dodał Priebe.
Istotnie, komisje ewaluacji jednostek naukowych pracują nad odpowiednimi regulacjami. Wciąż jednak patenty u nas pozostają na drugim miejscu. Podjęcie decyzji o publikowaniu wyników pracy w czasopiśmie naukowym, co jest istotne dla kariery, wiąże się z upublicznieniem przedmiotów ewentualnego prawa patentowego. Warto więc przez chwilę się zastanowić. Patent to konkretne pieniądze. Uczelnia może zastrzec sobie prawa do części zysków, ale wcale nie musi. Wówczas całość praw patentowych przechodzi na konto naukowca.
- Zdarza się, że koszty komercjalizacji idei badawczej rosną gwałtownie. Dzieje się tak, jeżeli weźmiemy pod uwagę środki, jakie pochłonęły np. leki, które wytworzono w trakcie badań - powiedział prof. Priebe. - Jeśli okaże się, że wyniki badań są na tyle obiecujące, że ich efekty wchodzą do kolejnych faz badań klinicznych, firma, która produkuje taką substancję bogaci się błyskawicznie.
Firmy odpryskowe, powstające w ten sposób na bazie firmy matki, są konkretnie wyceniane. Matką w naszym przypadku byłoby konsorcjum, powołane w ramach jednej bądź kilku uczelni. Bywa i tak, że firmy te później są wykupowane przez większe ośrodki czy kompanie farmaceutyczne za miliardy dolarów. W stosunku do zainwestowanych pieniędzy wydaje się to bardzo korzystne.
- Nie chcę, aby to zabrzmiało zniechęcająco, ale dobrych pomysłów jest bardzo dużo. Sposób na sprawdzenie zasadności naszego rozumowania jest zasadniczo bardzo prosty. Jeżeli naukowiec jest w stanie zainteresować pomysłem swoich kolegów, otrzymuje propozycje współpracy. W przeciwnym wypadku pomysł upada - podsumował profesor.
Na każdym etapie trzeba się czegoś innego nauczyć. Jeżeli mówimy o lekach, droga od idei do sprzedaży gotowego produktu jest długa i kręta. Póki co młodzi naukowcy w Polsce stawać będą przed dylematem. Patentować i nie mieć podkładki do późniejszej kariery naukowej, czy publikować, pracować na tytuły i uznanie w środowisku, ale za cenę zniwelowania szans na komercjalizację.
Tomasz Dawidziuk