Prof. Maria Górska przez ostatnie 14 lat kierowała Kliniką Endokrynologii, Diabetologii i Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. Od lipca jest na emeryturze
Nie planowałam studiować medycyny, zamierzałam studiować chemię. W szkole średniej łatwo przychodziła mi nauka przedmiotów ścisłych: matematyki, fizyki czy chemii. Zresztą na maturze zdawałam fizykę |
Prof. Górska była konsultantem wojewódzkim w dziedzinie diabetologii, autorem wielu prac naukowych, promotorem doktoratów i habilitacji. Prawie całe życie związana była z naszą uczelnią. Przejście na emeryturę, to dobry moment by spojrzeć wstecz i podsumować swoją karierę.
Katarzyna Malinowska-Olczyk: Od trzech miesięcy jest Pani na emeryturze. Jak się Pani żyje bez pracy?
Prof. Maria Górska: - Każdego dnia cieszę się wolnością, cieszę się tym, że nic nie muszę. Nie mam żadnych obowiązków i mogę wstawać, o której chcę. Zawsze miałam problemem z rannym wstawaniem. Codziennie walczyłam z budzikiem i z samą sobą. A teraz już nie muszę. Mogę wstać, o której chcę, wypić kawę i mam czas, by pozachwycać się światem, jego pięknem. Pomału jednak zauważam, że bardzo mi się ten wolny czas „rozłazi między palcami”. Myślę, że będę musiała jakoś lepiej się zorganizować, bo wciąż mam wiele planów.
W czasie wakacji widziałam Panią jadącą na rowerze. Mąż był daleko w tyle. Lubi Pani aktywnie spędzać czas?
- Lubię i sądziłam, że na emeryturze będę miała więcej aktywności: będę chodziła na basen, dużo będę jeździć na rowerze, bo bardzo to lubię. Ale pogoda tego lata była taka, że rowerem jeździłam, ale już w jeziorze popływać mi się nie udało. Dzięki tej pogodzie mogłam za to oddać się swojej innej pasji - czytaniu. Mogłam czytać, tak jak lubię - bez przerwy. Nie lubię, gdy muszę przerywać, kiedy fabuła mnie już wciągnęła.
A plany na przyszłość? Może marzy Pani o jakichś dalekich podróżach?
- Zwykle dobrze planowałam wakacje. Wynikało to z tego, że kiedy miałam mało czasu, musiałam wszystko szczegółowo zaplanować. Teraz to wygląda inaczej, mam wolnego czasu do woli. I bardzo bym chciała jeszcze kilka miejsc odwiedzić, tych nowych i tych, w których już byłam: Chorwację, Włochy, Rzym, Hiszpanię, Portugalię. Ciągnie mnie na południe i na pewno, jeżeli wyjazd, to właśnie w tym kierunku.
A wracając do początków. Czy zawsze wiedziała Pani, że będzie lekarzem?
- Nie. Zamierzałam studiować chemię. W szkole średniej łatwo przychodziła mi nauka przedmiotów ścisłych: matematyki, fizyki czy chemii. Zresztą na maturze zdawałam fizykę. I dopiero w klasie maturalnej pod wpływem jakiegoś impulsu zdecydowałam się zdawać na medycynę.
Czy pochodzi Pani z Białegostoku?
- Nie. Urodziłam się w Paczkowie, potem mieszkałam w Opolu i w Sokołowie Podlaskim. Mój tata pracował tam w cukrowni. W tamtych latach (prof. Górska rozpoczęła studia w 1964 roku - red.) zaczynała się budowa cukrowni w Łapach i mój tata dostał tam propozycję pracy. Stąd też i w moich planach pojawił się Białystok - jako miejsce studiów. Ostatecznie jednak tata do Łap nie trafił i rodzice przenieśli się do Kętrzyna.
Czy na studiach medycyna okazała się właściwym wyborem, nie żałowała Pani swojej decyzji?
- Medycyna to był właściwy wybór. Uważam, że na medycynie powinno dominować ścisłe myślenie. W moim przypadku znajomość fizyki i chemii ułatwiała studiowanie, łatwiej pewne rzeczy pojmowałam. Mam rodzaj pamięci pozwalający zapamiętywać fakty i szybko je kojarzyć. Jednak nie zapamiętuję cyfr i z tego powodu miałam problemy np. z farmakologią, bo nie mogłam zapamiętać dawek leków. Ale jak już doszło do przedmiotów klinicznych to bardzo przydała mi się umiejętność łączenia faktów, szukania logicznych związków i zależności.
A skąd zainteresowanie endokrynologią?
- Już od trzeciego roku studiów należałam do koła naukowego przy Klinice Chorób Wewnętrznych. Wtedy były dwie kliniki internistyczne, do których trafiały wszystkie przypadki. Nieco później zaczęły się podziały na specjalistyczne kliniki, powstała m.in. Klinika Alergologii, której kierownictwo objęła prof. Sabina Chyrek-Borowska. Do tej kliniki właśnie zostałam przydzielona. Dzięki przynależności do koła miałam kontakt z kliniką, mogłam tam bez ograniczeń bywać. Pracował tam dr. Ryszard Grabowski, który pięknie umiał pokazywać, jak się bada pacjentów, jak się zbiera wywiad, uczył nas wielu szczegółów z diagnostyki. I to nas przyciągało do koła naukowego. Po studiach zaczęłam dwuletni staż kierunkowy. Przeszłam przez wszystkie kliniki, z których najmniej przyjemnie wspominam pediatrię.
Dlaczego?
- Chore dziecko zupełnie mnie psychicznie rozkładało. Podczas stażu miałam taki moment zawahania, czy nie wybrać ginekologii i położnictwa. Bardzo mi się tam podobało. Wróciłam jednak do interny. Zresztą ten staż u mnie trwał ponad dwa lata, bo w międzyczasie urodziłam swoje pierwsze dziecko.
To rozumiem, że w międzyczasie pojawił się mąż?
- Mąż pojawił się już na pierwszym roku studiów. On kończył, ja zaczynałam studia. Poznaliśmy się, kiedy przyjechałam na egzaminy wstępne. Był przewodniczącym rady mieszkańców w akademiku. Jak się wprowadzałam, to z ramienia rady mieszkańców otaczał mnie opieką. Myślałam, że to taka normalna opieka nad pierwszoroczniakiem. Potem się dowiedziałam, że to nie był standard (śmiech). Ślub wzięliśmy, kiedy byłam na stażu.
A po stażu?
- Pojawił się etat w klinice Reumatologii i Chorób Wewnętrznych u prof. Beaty Bogdanikowej. Zaczęłam tam pracę od nauki w laboratorium. Pani Profesor wysyłała wszystkich swoich nowych pracowników do laboratorium, żeby opanowali techniki laboratoryjne. Jak dostawaliśmy zadanie naukowe, to każdy musiał samodzielnie przeprowadzić swoje badania. Takie były zasady. Potem zostałam w części ogólnej kliniki, nie w tej reumatologicznej. To był taki worek, gdzie wrzucano wszystkie schorzenia internistyczne. Były już wtedy, co prawda, kliniki kardiologii, gastrologii, alergologii czy hematologii. Ale schorzenia diabetologiczne czy endokrynologiczne były leczone w różnych miejscach, także właśnie w tej części internistycznej kliniki reumatologii. Ta dziedzina - endokrynologia - wydała mi się niezmiernie ciekawa. Klinika miała własną bibliotekę, w której książki i czasopisma wypożyczała przemiła Pani Elżbieta. Stały tam tomy interny: Orłowskiego, Szczeklika, był spory wybór czasopism. I właśnie dzięki tej bibliotece sama rozpoznałam po raz pierwszy zespół Klinefeltera. Coś mi w pacjencie nie pasowało, więc zaczęłam szukać w tych książkach i znalazłam opis podobnego przypadku. Pobiegłam do prof. Aleksandra Krawczuka, który był endokrynologiem, choć zajmował się endokrynologią ginekologiczną. Był bardzo otwarty, bezpośredni. Byłam przecież wtedy młodą asystentką, przyszłam do Profesora, a on rozmawiał ze mną, wyjaśnił, potwierdził moje przypuszczenia i rozpoznanie.
Miała Pani okazję pracować i spotykać osoby, które zapisały się w historii naszej uczelni…
To prawda, miałam szczęście do ludzi. (Pani Profesor wiem, że na studiach miała Pani zajęcia z prof. Chlebowskim. Czy tu można byłoby dodać jedno zdanie o tym???)Niestety nie miałam kontaktu z prof. Chlebowskim, to były wcześniejsze czasy
Moim mistrzem była dr Zofia Pietruska. To z nią najwięcej pracowałam, to ona nauczyła mnie diagnostyki. Oczywiście dużo dała mi praca z prof. Bogdanikową, ona nauczyła nas spokoju i dystansu w pracy, cierpliwości, dociekliwości. Nigdy nie narzucała niczego swoim pracownikom, dawała sygnał, ciekawą odbitkę. Mieliśmy tam olbrzymią samodzielność. Pracowałam też z dr Rudym, z nieżyjącym Stasiem Hryszko i naszym doctorem honoris causa Jurkiem Sarosiekiem. Była to bardzo fajna współpraca. Rywalizowali ze sobą, by prowadzić jak najwięcej pacjentów. Było zupełnie inaczej niż teraz, kiedy na pytanie, kto weźmie nowego pacjenta, wszyscy spuszczają głowy…
A kiedy powstała klinika endokrynologii?
Zawsze miałam problemem z rannym wstawaniem. Codziennie walczyłam z budzikiem i z samą sobą. A teraz już nie muszę |
- Kiedy z Białegostoku odeszła prof. Bogdanikowa, jej klinikę podzielono. Z jednej połówki powstała Klinika Reumatologii, z drugiej Endokrynologii i Diabetologii. Kierownictwo tej drugiej objęła prof. Ida Kinalska. Ja szczęśliwie zostałam również przydzielona to tej kliniki. Spełniło się moje marzenie: mogłam zacząć się szerzej zgłębiać endokrynologię. Prof. Kinalska ze swoją charyzmą i temperamentem wszystko wspaniale rozkręciła. Jednak obie musiałyśmy się uczyć nowej specjalności. W Białymstoku nikt takiej specjalizacji nie miał, myśmy robiły ją w Centrum Kształcenia Podyplomowego w Warszawie. To się łączyło z wyjazdami, kursami i był z tym problem. Nie było dużo ludzi do pracy i Pani Profesor nie była chętna, by mnie delegować do innych ośrodków. A na dodatek miałam w domu małe dzieci, więc o delegację z domu też nie było łatwo. W związku z tym, przez trzy lata jeździłam na miesięczne szkolenia do Warszawy do prof. Stefana Zgliczyńskiego, po czym zdałam egzamin specjalizacyjny z endokrynologii.
Jak się stało, że trafiła Pani do szpitala wojewódzkiego?
- W międzyczasie zrobiłam habilitację. Byłam już samodzielnym pracownikiem i chciałam spróbować swoich sił. Dyrektor szpitala wojewódzkiego zaproponował mi kierownictwo oddziału o profilu endokrynologiczno-diabetologicznym, po odchodzącym na emeryturę prof. Wojciechu Pędichu. Oddział był dobry i znany. I skusiłam się. Trafiłam tam na wspaniały zespół. To było bardzo fajne osiem lat pracy. Tam poznałam dr Jolę Fiedorowicz i dr Wandę Kołłątaj - znakomite lekarki, od których bardzo dużo się nauczyłam. Później okazało się, że prof. Ida Kinalska odchodzi na emeryturę. Pojawiła się szansa powrotu. W szpitalu wojewódzkim brakowało mi pracy naukowej i dydaktyki. Choć w tym czasie byłam też zatrudniona w Zakładzie Gerontologii u prof. Barbary Bień. Niewiele brakowało, a być może zrobiłem kolejną specjalizację z geriatrii. Jednak endokrynologia zawsze była na pierwszym miejscu. Miałam jednak dużo obaw, czy sobie poradzę. Prof. Ida Kinalska była osobą niezwykle energiczną, dominującą. Miałam też tremę, jak zostanę przyjęta w swojej macierzystej klinice przez kolegów, z których prawie wszyscy byli samodzielnymi pracownikami.
No właśnie, pani prof. Kinalska zostawiła wyjątkową klinikę, w której natężenie profesorów na metr kwadratowy było największe w całej uczelni...
- To prawda. Ale to był wspaniały zespół. To był taki rozpędzony pociąg. Moim głównym zadaniem było tylko tego wszystkiego nie zepsuć.
Na pewno wracała Pani z jakimiś planami i założeniami. Czy wszystkie udało się zrealizować?
- Jedną z takich rzeczy był gabinet leczenia stopy cukrzycowej, który udało się otworzyć pod koniec mojej pracy. Nawiasem mówiąc, taka poradnia o mało co nie powstała, kiedy pracowałam w szpitalu wojewódzkim. Jednak, kiedy odeszłam, pomysł ostatecznie upadł. A problem stopy cukrzycowej, choć dotyczy dużej grupy chorych, był do tej pory marginalizowany. Teraz jest miejsce, gdzie tacy pacjenci otoczeni zostali kompleksową i fachową opieką. W czasie kiedy kierowałam kliniką rozpoczęliśmy również leczenie raka tarczycy we współpracy z Zakładem Medycyny Nuklearnej.
A czy czegoś nie udało się zrobić i coś zostało dla Pani następcy?
- Bardzo wielu rzeczy nie udało się zrobić. Planowałam np. utworzyć poradnię pompową i rozbudować poradnię diabetologiczną. W leczeniu cukrzycy nastąpił olbrzymi postęp. Powstają nowe grupy leków, nowe, doskonalsze preparaty insuliny, nowe systemy jej podawania i monitorowania glikemii. Wiąże się to z koniecznością intensywnego szkolenia chorych, szczególnie tych z cukrzycą typu 1. Potrzebna byłaby oddzielna placówka właśnie dla takich chorych. Cukrzyca typu 1 dotyka ludzi młodych, którzy chcą aktywnie żyć, chcą uprawiać sporty. To się da wszystko połączyć, ale wymaga to wspólnego z pacjentem rozpracowania tematu, rozmowy dłuższej niż standardowa wizyta. Liczę, że mój następca to rozkręci, bo wiem, że też mu to leży na sercu. Bardzo dużym problemem jest też rozpoznawanie i leczenia neuropatii cukrzycowej. Tym też trzeba będzie się zająć.
Oddała Pani kierownictwo kliniki w dobre ręce (owym kierownikiem został prof. Adam Krętowski - red.)?
- Absolutnie. Będzie się rozwijała i to bardzo prężnie. Mój następca jest człowiekiem, który ma wizję i umie tę wizję realizować. Jesteśmy w stałym kontakcie. A zresztą od października wracam jeszcze do kliniki, by trochę pomóc kolegom. Podjęłam się prowadzenia wykładów dla studentów dietetyki.
Rozmawiała Katarzyna Malinowska-Olczyk