Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Waldemar Nikliński: wolność naukowca .
  • Ostatnia zmiana 15.04.2020 przez Medyk Białostocki

    Waldemar Nikliński: wolność naukowca

    Waldemar Nikliński to nasz absolwent, który od 30 lat pracuje jako lekarz w USA. Wyszedł „spod ręki” prof. Stefana Soszki, był w zespole prof. Mariana Szamatowicza i uczestniczył w sukcesie narodzin pierwszego w Polsce dziecka z zapłodnienia pozaustrojowego.

    I choć UMB i USA dzielą tysiące kilometrów, to dla Waldemara Niklińskiego nie jest to jakaś wielka bariera. W UMB bywa regularnie. W USA był jednym z założycieli Stowarzyszenia Absolwentów i Przyjaciół AMB/UMB. Zawodowo jest dyrektorem laboratorium biochemicznego w Cook Country Hospital w Chicago.

     

    Katarzyna Malinowska-Olczyk, Wojciech Więcko: Od niedawna Polacy mogą podróżować do Stanów Zjednoczonych bez wiz. Czy to w czymś pomoże naszym naukowcom?

    Waldemar Nikliński: - Pomoże i co chyba ważniejsze, da poczucie wolności. 30 lat temu, kiedy wyjechaliśmy do Stanów, w Polsce były bariery i ograniczenia na każdym kroku. Otrzymanie obywatelstwa amerykańskiego otworzyło wiele dotychczas zamkniętych bramek na świecie. Poczucie wolności jest bardzo ważne. Tę lekcję dał mi mój kolega, bardzo prosty człowiek ze Szczuczyna tuż przed moim wyjazdem do Stanów. Miałem już paszport, wizę i przyznane stypendium. Powiedział mi: zawsze działaj tak, jakbyś był człowiekiem wolnym, a to otworzy Ci wszystkie drzwi. Wtedy tej rady nie traktowałem poważnie. I dopiero będąc w Stanach zrozumiałem jej znaczenie.  Jak ja rozumiem słowo człowiek wolny? Ostatnio dwa lata temu byłem z żoną na rejsie, płynęliśmy z Rzymu do Barcelony. Zatrzymaliśmy się na Lazurowym Wybrzeżu i pojechaliśmy do Monaco. Mnóstwo zwiedzających. Szliśmy obok słynnego hotelu Paris. Wejście do hotelu było strzeżone przez gęsto ustawioną służbę hotelową.  Wszyscy posłusznie omijali wejście. A ja pomyślałem: co się dzieje, dlaczego nie można tam wejść? Zatrzymała nas ochrona pytaniem: „po co?” Spytałem: Czy to jest hotel czy miejsce zamknięte? Usłyszałem w odpowiedzi: hotel, proszę wejść. Człowiek wolny ma wszystkie drzwi otwarte. Ma prawo mieszkać w hotelu. A że hotel był za drogi tego dnia, wrócimy tam później.

    Byliśmy też w Bazylice św. Piotra. Turystów mnóstwo. Akurat szczęśliwie się złożyło, że tego dnia była rocznica naszego ślubu. W pewnym momencie gwardia szwajcarska zaczęła wypraszać turystów, którzy posłusznie opuszczali bazylikę. Zaczynała się msza. Człowiek wolny ma prawo się modlić. Podszedłem do tych gwardzistów i spytałem czy mogę iść na mszę. Oczywiście, zrobiono nam przejście i wprowadzono nas pod ołtarz główny pod eskorta.

    A ile czasu Panu zajęło to zrozumienie, czym jest wolność?

    - To było na samym początku pobytu w Stanach. Wolność… Myślę, że każdy lekarz powinien raz na jakiś czas spędzić kilka dni w szpitalu, jako pacjent. To od razu zmienia perspektywę. Nie mówiąc już o więzieniu. Ten brak poczucia wolności jest prawdopodobnie nie do wyobrażenia. Inna sprawa, że ja pojechałem do Ameryki, która już nie istnieje. Wyjeżdżałem z kraju, gdzie milicja mogła cię na każdym kroku zatrzymać. W Stanach, do których przyjechałem, policjant był przyjacielem. Był po to, by pomóc jak się np. zgubiłeś. Nie można było zatrzymać obywatela amerykańskiego dopóki ten nie złamał prawa. Można było wejść do każdego budynku. Ameryka zaczęła się zmieniać dopiero po ataku w Oklahomie, gdzie wysadzony został budynek rządowy. Później przyszedł 2011 rok i kolejne zaostrzenia. Teraz każda rozmowa telefoniczna jest nagrywana, potem skreeningowana, a technologia jest tak zaawansowana, że jest w stanie wychwycić każde słowo, przeskanować każdy list. Pojechałem do kraju wolnego, który już takim być przestaje.

    Co Pana w Ameryce najbardziej zachwyciło?  

    - Zawsze mówię, że wyjechałem do Ameryki, bo za dużo naoglądałem się westernów. Ale prawda jest taka, że Ameryka zawsze była bliska memu sercu. Moja rodzina jeździła do Stanów i wracała. Teraz chyba Niklińskich więcej jest w Ameryce niż w Polsce. Część mojej rodziny wyjechała na początku XX wieku, dorobiła się i wróciła w latach 20-tych. Tak więc ja, zresztą podobnie jak większość Polaków, miałem dobre wyobrażenie o Stanach. Ponadto każdy młody człowiek, szczególnie naukowiec, chce budować przyszłość. Wydawało się, że to jest dobra droga i była mi ułatwiona. Po pierwsze, pojechałem na stypendium. Po drugie, miałem w Stanach przyjaciela ze Szczuczyna, który już w trzecim dniu po moim przyjeździe pomógł mi kupić samochód. Zacząłem życie od standardów amerykańskich, miałem samochód, mieszkanie, pracę. To była wolność, która pozwoliła mi szybciej się zaaklimatyzować.

    Ale ci, którzy zostali w Polsce, pana koledzy z zespołu prof. Sławomir Wołczyński, prof. Waldemar Kuczyński i inni również osiągnęli sukces. Czy gdyby mógł Pan cofnąć czas, coś by Pan zmienił w swoim życiu?

    - Tego nie wiem… Wiem, że ten czas pracy w Polsce, w zespole prof. Szamatowicza to był niezwykły czas. Mam marzenie, by już na emeryturze napisać wspomnienia z tego okresu. Każdy element tego sukcesu, jaki osiągnęliśmy, wiązał się z silnymi emocjami. Pamiętam, jak Sławek (dzisiaj profesor Wołczyński - red. ) zobaczył pierwszy podział komórki, biegał po korytarzu i krzyczał: „Waldek tu jest życie”. Tego nikt wcześniej w Polsce nie widział. Urodzenie się pierwszego dziecka z in vitro było sumą tych sukcesów.

    Pan czuł wtedy, że to coś wielkiego?

    - Tak, tak czułem, bo to było coś wielkiego. Uważam, że jednym z elementów zawodu lekarskiego jest to, że czasem efekty naszej pracy graniczą z cudem. Nasza praca daje wielkie poczucie spełnienia. Uratowanie jednego człowieka wbrew wszystkim prawom natury, to jest niemal cud i wielkie spełnienie. Urodzenie się dziecka z „probówki” było czymś wielkim, a samo dojście do tego, dostarczyło nam satysfakcji, właśnie tego spełnienia, mnóstwa emocji i radości.

    Każdy z lekarzy w swojej pracy zawodowej ociera się o cud...

    - Dokładnie. Ja też mam taką historię z Case Western University w Cleveland, Ohio. Miałem pacjentkę chorą na zakrzepową plamicę małopłytkową. Wtedy leczenie polegało na wymianie osocza. Ta 21 letnia kobieta spędziła prawie cały rok w szpitalu, co dwa, trzy dni miała wymianę osocza krwi. Przetoczyliśmy jej około 4000 litrów osocza.  Była umierająca. W pewnym momencie weszła nowa generacja leków immunologicznych (Rituximab). Podaliśmy jej ten lek. To był drugi przypadek na świecie. I stal się cud! Ona można powiedzieć z dnia na dzień wyzdrowiała. Wyszła ze szpitala, poszła na studia, skończyła prawo i zajęła się obroną praw lekarzy. Opisaliśmy to w British Journal of Haematology, a tak naprawdę to historia na scenariusz filmowy.

    W Polsce pracował Pan jako ginekolog, w Stanach w zupełnie innych specjalizacjach. Czy nie brakowało Panu ginekologii?

    - Ginekologii i położnictwa zawsze mi brakowało. Mówi się, że ginekolodzy kochają kobiety, ja na pewno je kocham. Całe swoje życie obracam się wśród kobiet, w domu i pracy ( teraz w moim laboratorium pracuje około 50 kobiet).  Kiedy wyjeżdżałem z Białegostoku 30 lat temu poziom ginekologii w Polsce był wyższy niż w przeciętnym amerykańskim szpitalu, a Białystok był wówczas najlepszym ośrodkiem w Polsce. Kiedy przyjechałem do USA bardzo trudno było mi, jako obcokrajowcowi, dostać się na specjalizację z ginekologii. Zrobiłem więc w międzyczasie specjalizację lekarza rodzinnego. W Stanach lekarz rodzinny praktykuje położnictwo, może prowadzić ciąże i przyjmować porody, ale nie ma uprawnień do wykonywania cięć cesarskich. Mając doświadczenie położnika, uważałem, że jest to absolutny warunek współczesnej praktyki medycznej i bezpiecznego porodu. Proszę sobie wyobrazić, że w dużym szpitalu w Stanach nie było na dyżurze położnika. Lekarz mógł dojechać w pół godziny. U nas, w Białymstoku, kiedy zapadała decyzja, cesarskie cięcie było wykonywane w 10-15 minut.

    Zmieniłem specjalizację na patologię. Patologia amerykańska zawiera polską analitykę lekarską i anatomię patologiczną, jej częścią jest też krwiodawstwo. Prowadzę duże laboratorium chemii analitycznej i pracuję jako patolog anatomiczny.

    Czy wie Pan, że w Pałacu Branickich powstaje miejsce poświęcone absolwentom?

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    Dr Waldemar Nikliński studiował na Akademii Medycznej w Białymstoku w latach 1975-1981. Po studiach rozpoczął pracę w Klinice Ginekologii, gdzie był ostatnim asystentem zatrudnionym przez prof. Stefana Soszkę (twórca białostockiej szkoły ginekologii - red.). Był również w zespole prof. Mariana Szamatowicza, który doprowadził do narodzin pierwszego w Polsce dziecka z zapłodnienia pozaustrojowego. Przed wyjazdem za granicę dr Nikliński ukończył drugi stopień specjalizacji z ginekologii i położnictwa oraz obronił pracę doktorską. Do Stanów Zjednoczonych wyjechał w 1989 roku z żoną Barbarą, również absolwentka naszej uczelni. Dr Nikliński obecnie pracuje w Cook Country Hospital w Chicago, gdzie jest dyrektorem laboratorium biochemicznego i histopatologiem.

    - Wiem i bardzo się cieszę. Takie miejsce jest bardzo potrzebne, żeby zwykły doktor Kowalski mógł przyjechać i pochwalić się swoim wnukom: zobacz, tutaj twój dziadek się uczył, w tym pięknym Pałacu, tu skończył studia. Byłaby to promocja uczelni, promocja historii rodziny i historii Polski. W ten sposób buduje się przyszłość, nie tylko przeszłość. To zwykły lekarz jest najbardziej dumny z tej uczelni. Mówię to z pozycji osoby, która organizuje zjazdy i różne spotkania. Celem jest przyciągnąć przeciętnego absolwenta uczelni, dlatego w strukturach uczelni musi być miejsce, aby ten dumny Dr Kowalski mógł opisać swoją historię, a te opowieści zbudują historię uczelni. Każdy nasz absolwent pamięta kilka unikalnych wydarzeń z życia uczelni.

    Dlaczego wybrał Pan medycynę? Nie lepiej było zostać inżynierem?

    - Na medycynę poszedłem z dwóch powodów. W wieku 9-10 lat byłem bardzo chory. Miałem ostry rzut gorączki reumatycznej, spędziłem w szpitalu długie trzy miesiące.  Do dziś, Panią Dr Molską,  pediatrę, która mnie wyleczyła, uważam za najlepszego lekarza na świecie. Leżałem w szpitalu w Szczuczynie. Obok mnie leżała dziewczynka, która zmarła z powikłań tej samej choroby. Zapadło mi to w pamięci i miało w pewien sposób wpływ na moją zawodowa przyszłość. Początkowo jednak miałem inne plany. Miałem trochę zdolności matematycznych i zdałem egzaminy do liceum o profilu matematycznym im. Gottwalda (obecnie Staszica) w Warszawie. Nie było łatwo się tam dostać. Okazało się, że wcale nie byłem najlepszy w klasie! Byłem średniakiem i bardzo mi się to nie podobało. Pomyślałem sobie, że muszę znaleźć coś, w czym będę dobry. I pojawiła się medycyna. Inna sprawa, że medycyna była niespełnionym marzeniem mojego ojca. On był nawet przyjęty do Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, ale musiał zmienić decyzję. Więc wybór medycyny przeze mnie, to była też realizacja jego marzeń.

    A z czasów studiów, czy ktoś zapadł Panu w pamięci?

    - Wiele osób, a szczególnie prof. Maria Byrdy. Była wspaniałą kobietą, niezwykle zaangażowaną w medycynę, w kryminologię i żywym przykładem detektywa z książek Agaty Christie. Prof. Byrdy jest wielka historia tej uczelni. Miała dziwne zwyczaje np. jeśli chodzi o sposób zatrudniania asystentów. Najpierw sobie kogoś „upatrywała” na roku. Potem na egzaminie nie stawiała tej osobie dwói, ale odsyłała z egzaminu po kilka razy. Po pewnym czasie, jak już uznała, że ktoś ma wystarczającą wiedzę, stawiała mu od razu piątkę i mimochodem rzucała: mam dla pana/pani miejsce w moim zakładzie. To była kobieta-klasa. Mnie osobiście medycyna sądowa nie do końca interesowała. Bałem się, że jak mnie sobie prof. Byrdy upatrzy, będę musiał przechodzić te same doświadczenia. Chciałem ją jakoś delikatnie do siebie zrazić. Kiedyś zapytała mnie o plany w przyszłości, odpowiedziałem: Pani profesor marzę, że jak kiedyś przejdę na emeryturę, to spróbuje narkotyków. A ona do mnie mówi: nie radzę kolego, już próbowałam. Prof. Byrdy prowadziła też badania sprawdzające wpływ alkoholu na człowieka. I, co ciekawe, jeszcze płaciła za uczestniczenie w jej doświadczeniach! Dla nas studentów to była frajda! Mogliśmy pić i jeszcze nam płacono za to! Kolejki do niej były długie i każdy chciał się „przebadać”.

    Rozmawiali: Katarzyna Malinowska-Olczyk i Wojciech Więcko

     

     

     

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.