W czasie wakacji, częściej niż zwykle, dochodziło do urazów spowodowanych przez maszyny i narzędzia rolnicze, pogryzienia przez psy, zranień w czasie ryzykownych zabaw. Przypadki takie były „chlebem powszednim” na oddziale chirurgii dziecięcej.
Był piękny, słoneczny dzień lipcowy 1959 roku. Czas żniw i dojrzewania wiśni. W czasie pełnienia przeze mnie ostrego dyżuru, przywieziono do szpitala 9-letniego chłopca z raną w nadbrzuszu. Okazało się, że dziecko w czasie zrywania wiśni spadło z drzewa i nadziało się na sztachetę.
Przed operacją, bez uśpienia dziecka, nie miałem możliwości postawienia dokładnego rozpoznania. Lokalizacja rany wskazywała na prawdopodobieństwo zranienia żołądka i wątroby. Operacja była nieunikniona. Niewiadomą była jej rozległość.
Po przygotowaniu chorego i zarezerwowaniu krwi do ewentualnego przetoczenia, przystąpiono do zabiegu. W znieczuleniu ogólnym przystąpiłem do operacji. Program minimum przewidywał oczyszczenie i szybkie zszycie rany. Dokładne zbadanie rany ostudziło mój optymizm. Okazało się, że przebicie przedniej ściany jamy brzusznej, to nie jedyny problem. W czasie kontroli narządów jamy otrzewnej stwierdzono rozerwanie przepony z otwarciem worka osierdziowego. Nie wykryto innych uszkodzeń. Wzrokowo nie stwierdzono żadnych zmian urazowych serca. Manualnie nie wykryto dodatkowego uszkodzenia worka osierdziowego z penetracją do jamy opłucnej. Z konieczności procedura zszycia rany w nadbrzuszu musiała być rozszerzona o zszycie urazowego otworu w przeponie, co było jednoczesnym zamknięciem worka osierdziowego. Zabieg nie należał do łatwych ze względu na głębokie umiejscowienie pola operacyjnego.
Po dokładnej chirurgicznej rekonstrukcji chory szybko wracał do zdrowia. Po dwóch tygodniach w dobrym stanie został wypisany do domu.
Biorąc pod uwagę skąpą objętość tekstu poświęconego na opis przypadku powinienem uzasadnić, że był wart tego pisarskiego wysiłku. Zacznijmy od początku, czyli od wypadku. Chłopiec zrywał wiśnie bez zgody właściciela. Podobno sąsiad to zauważył i postanowił schwytać złodzieja. Chłopiec się przestraszył i w pośpiechu zachodząc z drzewa, spadł i nadział się na płot. Hipoteza pierwsza: gdyby nie reakcja sąsiada, chłopiec po zjedzeniu wiśni, sam zszedłby na ziemię. Pewnie nic by się nie stało. Hipoteza druga: chłopiec niezauważony przez nikogo spadł z drzewa doznając takiego samego urazu. Możliwe, że na tym płocie dokonałby swojego żywota.
Drugim szczęściem w nieszczęściu był rodzaj uszkodzenia. Otwarta rana brzucha z przebiciem przepony i worka osierdziowego musiała przez pewien czas zmieścić kawał drewna. Serce w swojej naturalnej siedzibie w worku osierdziowym musiało tolerować niechcianego intruza – sztachetę, nie doznając zauważalnych obrażeń. Sztacheta nie zdemolowała narządów klatki piersiowej i jamy brzusznej. Rodzaj uszkodzenia ciała zależał od kilku czynników. Pierwszym podstawowym powodem wypadku była urzeczywistniona chęć zjedzenia wiśni, łącząca się z koniecznością wejścia na drzewo. Uściślając należy zaznaczyć, że decydujące było miejsce na odpowiedniej wysokości znajdujące się nad płotem. W czasie upadku z drzewa pozycja ciała determinowała lokalizację i kierunek rany. Gdyby malec spadł na pośladek, zrozumiałe, że uszkodzenie miałoby inny charakter. Ciężki dorosły człowiek doznałby większych uszkodzeń zagrażających życiu lub wręcz powodujących śmierć. Charakter uszkodzenia zależał od rodzaju narzędzia w postaci zaostrzonej sztachety. Narzędzie to zadziałało tak jak średniowieczna kopia.
Nie bez znaczenia była szybka pomoc lekarska. W dniu wykonania opisanej operacji mój podyplomowy okres „terminowania” w zasadzie wynosił 1 rok i 9 miesięcy. Byłem młokosem. Niedopowiedzenie dotyczące kwalifikacji polega na nieuwzględnieniu mojej dwuletniej przeddyplomowej pracy w oddziale chirurgii na etacie sanitariusza z obowiązkami młodszego asystenta. To w ciągu dwóch lat w stopniu zadowalającym opanowałem technikę operacyjną i po dyplomie, przechodząc na dwuletni okres pracy w oddziale chirurgii dziecięcej, miałem już spore doświadczenie.
Wreszcie czuję się zobowiązany do rozwiązania zagadki tytułu. „Rezydent”. O co tu chodzi? Otóż opisany wypadek wydarzył się w czasie, kiedy moja żona i ja mieszkaliśmy w oddziale chirurgii dziecięcej. Byliśmy rezydentami tego oddziału. W 1958 roku, jako bezdomni, otrzymaliśmy zgodę na czasowe zamieszkanie w przydzielonej nam dyżurce lekarskiej z dostępem do wspólnej łazienki. Z jednej strony personel tracił jedno pomieszczenie, a z drugiej zyskiwał praktycznie stale dostępnych dwóch pracowników uzupełniających obsadę dyżurów. Po pewnym czasie często zastępowałem dyżurnego lekarza, który z różnych powodów musiał wyjść poza teren szpitala. Nie było narzekań na wytworzoną sytuację. My „rezydenci” mieliśmy kąt dla siebie, a koledzy pracujący w oddziale zawsze mogli liczyć na pomoc. Prośbę o zastępstwo zawsze traktowałem priorytetowo, chociaż z czasem zorientowałem się, że powody korzystania z niej były dalekie od losowych.
W oddziale chirurgii dziecięcej mieszkaliśmy przez 1,5 roku. Potem otrzymaliśmy upragnione mieszkanie spółdzielcze. Przestaliśmy być „rezydentami”.
Stanisław Sierko