Nie jestem kociarzem ani psiarzem. Do psów pozostała awersja z lat dziecięcych, kiedy burki uliczne łapały za nagawki podczas pedałowania na damce. Zabrzmiało to dwuznacznie, więc młodszym czytelnikom wyjaśniam, że damką nazywano rower dla płci niewieściej, bez ramy górnej, z wygodnym okrągłych siedzeniem, nawet z siateczkami zasłaniającymi koła, by się spódnica lub sukienka nie wkręciła w szprychy.
Hipoterapia jest formą rehabilitacji ruchowej, sensorycznej, psychicznej i społecznej. Czy z tej racji ułani byli okazem zdrowia? Nie wykluczam, zwłaszcza pomorscy z 18 pułku, których tak oto wychwalała żurawiejka: „Mają d… jak z mosiądzu” |
Rowery męskie miewały osłony na łańcuch, ale częściej zabezpieczało się nogawki spinaczami używanymi do wieszania bielizny. Moja sympatia do czworonogów przejawia się najczęściej w sięganiu po książkę o zwierzętach. Pamiętam tomiki Jana Żabińskiego, o którym teraz wiadomo, że wraz z żoną podczas okupacji niemieckiej ukrywali Żydów w warszawskim Zoo.
Pomoc lekarska
Pomoc nie wprost, ale zmierzam do pożytków, jakie wynikają z obcowania chorych z ssakami. Po prawdzie, to przytrafiają się i kontakty wredne. O swojej przygodzie z kleszczami już pisałem, mucha potrafi wnerwić unieruchomionego pacjenta, komary mogą wywołać epidemię, o dokuczliwych pchłach już mało kto pamięta. Wracając do komarów, to Karolina Kaczorowska opowiadała, że w osadzie Koja w Ugandzie – trafiła tam późniejsza Pani Prezydentowa w 1942 roku po opuszczeniu Rosji – był na etacie ważny funkcjonariusz, który po deszczu obchodził teren i polewał ropą wszystkie kałuże, żeby zapobiec rozmnażaniu się fruwających krwiopijców.
Przepraszam, znowu zboczyłem, ale bez zboczeń nie można ponoć zostać autorem felietonów! Jak wygląda hipoterapia z koniem w roli głównej – skromniej z kucem, nigdy z osłem - wie już nawet moja wnuczka. Uczeniej brzmi to tak: hipoterapia jest formą rehabilitacji ruchowej, sensorycznej, psychicznej i społecznej. Czy z tej racji ułani byli okazem zdrowia? Nie wykluczam, zwłaszcza pomorscy z 18 pułku, których tak oto wychwalała żurawiejka: „Mają d… jak z mosiądzu/ To ułani są z Grudziądza”. Można sobie wyobrazić, że zajęcia z kotem (nie można go pociągać za ogon) obniżają ciśnienie krwi, z psem ułatwiają ćwiczenia ruchowe na podłodze, a z opowieści wynika, że mogą wywołać cudowne przemówienie milczącego do tej pory malca. Nerwy leczą i rybki, spokój przywracają ptaszki (bynajmniej nie wrzeszczące papugi), zaprzyjaźnić się można nawet z myszką (przykłady z celi więziennych), rozczulać na widok krecika (była taka bajka!). Nie wszyscy wierzą w efekty zooterapii, ale najgorzej gdy zwierzątko okaże się sprytniejsze od przemądrzałego pacjenta.
Wojtek
Piszę ten tekst w Londynie, niemal codziennie dojeżdżam do Instytutu Polskiego Muzeum Sikorskiego. Na powitanie – portiera brak, choć kamienica wygląda jak pałacyk – mówię cześć Wojtkowi. Problem w tym, że on nie raczy odpowiedzieć. Bo jest odlany z metalu, co można sprawdzić na załączonym zdjęciu. Pomnikowy Wojtek oparł łapę na skrzynce amunicyjnej, co nie powinno dziwić, bo ten prawdziwy został włączony do 22. kompanii zaopatrzenia artylerii. Wszystko zaczęło się w 1941 roku w dalekim Iranie, gdzie trzymiesięczne niemowlę niedźwiedzie żołnierze polscy (byli zesłańcy) pozyskali za konserwy od miejscowego chłopca. Miś zaprzyjaźnił się szybko z polskimi chwatami, nauczył pić piwo i zjadać papierosy. Okazał się jednak i bardzo pożyteczny na polu walki, przenosił skrzynki z pociskami, a silny był jako już dwumetrowe zwierzę ważące ćwierć tony. Po zakończeniu wojny Wojtek pojechał do Szkocji i z konieczności został przekazany do Zoo w Edynburgu. Tu odwiedzali go byli żołnierze, bardzo się wtedy radował, reagował na polską mowę. Dożył do 15 listopada 1963 roku, jako ulubieniec publiczności został upamiętniony w muzeach, napisano o nim książki, nagrano filmy. W kraju nad Wisłą okrzyknięto w latach osiemdziesiątych Wojtka polskim patriotą i kombatantem II Korpusu gen. Władysława Andersa.
Nie zawsze relacje żołnierskie z niedźwiedziami były jednak tak fantastyczne. W jednym z pamiętników przeczytałem o miśku, który też na Bliskim Wschodzie został przejęty przez polskich piechurów. Niestety, rozpił się za przyczyną wojaków i domagał się stałego zasilania. Był na tyle bystry, że wypatrzył zapas butelek wina w namiocie kapelana i z nim próbował się zaprzyjaźnić, jednak bez wzajemności. Poddenerwowany potrafił wyrwać namiot i trząść nim tak długo, aż butelki wypadły.
Ofiary i maskotki
To temat smutny, więc tylko krótko wspomnę o eksperymentach przeprowadzanych na myszach, szczurach i innych ssakach. O tym na ogół nie pisze się w monografiach uczelni medycznych i instytutów naukowych. Nielekką służbę mają psy policyjne, szukające w bagażach podróżnych narkotyków, używane przez antyterrorystów itp. Na tym tle pięknie prezentują się psy przewodniki, sławę zyskały bernardyny z baryłkami trunku ratujące zasypanych przez lawiny. Głośno bywa o psach tropicielach, pomocnych przy przeszukiwaniu gruzów. A wszystkie one są przychylne ludziom, wierne swym opiekunom.
W pobliżu Hyde Park i Speakers’ Corner (można tu łajać głośno wszystkim z wyjątkiem Elżbiety I) znajduje się pomnik zwierząt wykorzystywanych podczas wojny, często z narażeniem ich życia. Są tu psy, konie i obładowane muły i osły, gołębie. Psy były tresowane i w ten sposób, że otrzymywały jedzenie umieszczone pod spodem czołgów, musiał się tam wczołgiwać. W warunkach frontowych umieszczono ładunki wybuchowe na pasach zapinanych wokół psich tułowi, a do góry wysuwano antenkę powodującą wybuch w przypadku zaczepienia o przeszkodę.
W ubiegłym roku we wspomnianym Instytucie Polskim, a potem i w białostockim Muzeum Wojska pokazano wystawę o żywych maskotkach wojskowych, ulubieńcach żołnierzy w warunkach wojennych. W oddziałach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie były to między innymi: małpki („Basieńka” w 15. batalionie strzelców „Wilki”), psy („Smokey” został pochowany przez spadochroniarzy z honorami wojskowymi) i koty ulubione przez marynarzy, nawet baran w 317. Dywizjonie Myślistwa Wileńskiego (wypił glikol i zakończył żywot), koza oraz króliki, gęsi i kaczka lotnicza „Wilfred”, a zdarzyło się prosiątko.
Jednak zgódźmy się, że bez zwierząt smutny byłby ten świat.
Adam Dobroński