Gdyby do wspólnego zdjęcia ustawić wszystkie dzieci, które urodziły się dzięki metodzie in vitro w Białymstoku i twórcę metody prof. Mariana Szamatowicza, to pewnie by go nie było widać. A to dlatego, że trzeba by razem ustawić ponad trzy tysiące osób.
Katarzyna Malinowska-Olczyk: W tym roku mija 25 lat od zakończonego sukcesem zapłodnienia pozaustrojowego. Pamięta Pan jeszcze, jak przygotowywaliście się do przeprowadzenia pierwszego zabiegu?
Prof. Marian Szamatowicz, szef zespołu: - Z literatury wiedzieliśmy, że w 1978 roku w Wielkiej Brytanii sukcesem zakończył się zabieg pozaustrojowego zapłodnienia i doszło do narodzin pierwszego dziecka. Stało się to dzięki prof. Robertowi Edwardsowi. Kolejne doniesienia były z USA, potem z Australii. Bezpośrednio mogłem się przyjrzeć tej metodzie w 1983 roku w Goteborgu. W 1984 zostałem dyrektorem Instytut Położnictwa i Ginekologii. Miałem w swoim zespole zapalonych pracowników. Zaczęliśmy gromadzić sprzęt. Mielimy już laparoskop, musieliśmy jednak zakupić sprzęt do nakłuwania pęcherzyków i odpowiedniego ich zasysania. Przełomowy był też rok 1986 roku, kiedy Instytut otrzymał od papieża Jana Pawła II nowoczesny sonograf. To był wysokiej jakości sprzęt, który umożliwiał pobieranie komórek jajowych bez konieczności stosowania laparoskopii. Potrzebowaliśmy też sprzętu laboratoryjnego do hodowania embrionów: inkubatorów, komór laminarnych z odpowiednim przepływem powietrza. Równie ważne były media, czyli środowisko, w którym umieszczana jest komórka jajowa, gdzie dochodzi do zapłodnienia i rozwijają się zarodki. W owym czasie media trzeba było przygotowywać samemu, na podstawie literatury. Myślę, że to był jeden z powodów, dlaczego pierwsze próby nam się nie udawały. Kiedy dostaliśmy media z zagranicy, wszystko zaskoczyło. To może się wydawać bardzo trudne, ale pozaustrojowe zapłodnienie jest wyjątkowo nieskomplikowaną metodą. Jeśli plemnik nie może się połączyć z komórką jajową w naturalnych warunkach, należy wyjąć komórkę z ustroju, dodać plemnik, a jak powstanie zarodek, to go umieścić w jamie macicy. Za to po drodze jest wiele tzw. wilczych dołów, na których można się potknąć.
Przeczytaj jeszcze: Ćwierć wieku czekali na to zdjęcia
To oni stali za in vitro - zespół prof. Szamatowicza
25 lat temu urodziło się pierwsze dziecko z in vitro
Czy ktoś w Polsce podejmował podobne próby?
- Tak, to był pewien element rywalizacji. Wiedzieliśmy, że są czynione próby w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie przez zespół kierowany przez prof. Lucjana Wiśniewskiego. Prasa też była niezwykle przychylna stołecznemu ośrodkowi. Ciągle pojawiały się doniesienia, że jest już ciąża. Choć jej nie było.
Skąd braliście pacjentki?
- Były to kobiety, które nie miały żadnej innej możliwości leczenia niepłodności. In vitro to była zupełnie nowa jakość. Leczyłem na przykład dziewczynę, która miała zapalenie wyrostka robaczkowego powikłanego zapaleniem otrzewnej. Miała zrosty. Wiadomo było, że ta dziewczyna nigdy nie będzie mogła być matką. Podobnie jak kobieta, która np. dwukrotnie miała ciążę pozamaciczną, straciła dwa jajowody, a przez to także szanse, by zostać matką. Pojawiła się nadzieja dla tych pacjentek. Wiedziały, że to się robi na świecie, a w Polsce jeszcze się nie udało. Podpisywały świadomą zgodę, choć wiedziały, że jest to metoda na etapie prób klinicznych.
Co to była za pacjentka, u której udało się doprowadzić do ciąży?
- Ta kobieta przeszła wcześniej leczenie operacyjne, miała uszkodzone jajowody i jedyną szansą na potomstwo było zapłodnienie pozaustrojowe. Nie od razu wiedzieliśmy, że się udało. Po transferze nie było miesiączki - to był pierwszy objaw. Potem wykonaliśmy test krwi (poziom HCG). Wyszedł pozytywny. Pacjentka dostawała leki, które blokowały wystąpienie krwawienia. Potem gdzieś około 6-7 tygodnia wykonaliśmy USG. W jamie macicy był pęcherzyk ciążowy. I była ogromna radość. Pacjentka zgłaszała się na kontrole. Ta ciąża była, można powiedzieć, wychuchana. Dlatego też zapadła decyzja o cesarskim cięciu, które było bardziej niebezpieczne dla matki, ale bezpieczniejsze dla dziecka. Ja dostąpiłem tego zaszczytu bycia przy narodzinach tej dziewczynki. To były olbrzymie emocje. Na bloku operacyjnym pojawiło się sporo ludzi. Pamiętam krzyk tego dziecka, był najpiękniejszą muzyką. Ja przeciąłem pępowinę. Potem to dzieciątko trafiło w ręce neonatologów. Było pod opieką prof. Walentyny Iwaszko-Krawczuk, która też doskonale zapamiętała ten dzień. Jak wspomina, my poszliśmy do domu zadowoleni po cięciu, a ona całą noc drżała o to dziecko.
Dziewczynka, dziś już kobieta, ma na imię Magda. Widział Pan jak dorasta?
- Bardzo żałuje, że nie miałem możliwości jej spotkać. Ostatni raz ją widziałem, kiedy miała siedem lat. I od tej pory nie widziałem. Prof. Wołczyński rozmawiał z jej mamą i wie, że ona sama jest już matką dwuletniej dziewczynki.
Zazdroszczę prof. Edwardsowi, bo ma takie zdjęcie: stoi obok Lucy Brown, czyli pierwszego dziecka z in vitro (urodzona w 1978 roku), która trzyma na rękach własną córeczkę, a obok niej stoi jej własna mama.
Co się zmieniło przez te 25 lat, jeśli chodzi o zapłodnienie in vitro?
- Wiele rzeczy. Obecnie stosuje się mniej agresywne stymulowanie, żeby nie pobierać 20-30 komórek jajowych, tylko kilka. Uczymy się rozpoznawać jakość zarodka. Np. poprzez badanie komórek ziarnistych, które otaczają komórkę jajową, poprzez metody biologii molekularnej. Podglądamy tempo rozwoju w inkubatorach. Zmieniły się też zalecenia, co do in vitro. U około 25 proc. niepłodnych par dostępnymi testami nie udaje wykryć uchwytnej przyczyny niepłodności, a jednocześnie nie ma też ciąży. Jeszcze kilka lat temu w takich przypadkach zalecano inseminację. Czas upłynął, zrobiono badania porównawcze. Obserwowano pary, które nie stosowały żadnego leczenia, tylko czekały. I drugą grupę, u której wykonywano inseminacje. I co się okazało? W obu grupach odsetek ciąż jest taki sam! Powstało pytanie, po co wykonywać inseminacje? W tym roku pojawiło się nowe zalecenie, że w przypadku braku uchwytnej przyczyny, nie należy stosować żadnego leczenia. Ale jeżeli upłyną dwa lata, a ciąży nie ma, zaleca się nieodwołalnie stosować in vitro.
Coraz więcej też chyba mówi się teraz o niepłodności mężczyzn…
- Ten problem znacznie się nasilił. Kiedy kończyłem studia mówiło się, że w nasieniu powinno być powyżej 60 mln plemników w mililitrze i powyżej 80 proc. postaci ruchomych. Kiedy zdawałem II stopień specjalizacji, to normą było 40 mln w mililitrze i powyżej 70 proc. Teraz WHO mówi o 20 mln, choć już się zastanawia, czy nie obniżyć tych norm do 15 mln. Dlaczego tak się dzieje? Mężczyźni są nieprawdopodobnie podatni na wpływy zanieczyszczenia środowiska spowodowane np. produktami pochodzącymi od ropy naftowej, lakierów, farb, czy dymów spawalniczych. Przykładowo elektrowozów nie powinni prowadzić młodzi ludzie w wieku rozrodczym, bo praca w zasięgu pola elektromagnetycznego ogranicza płodność. Badano też np. taksówkarzy w Rzymie. Okazuje się, że praca w smogu również znacznie obniża parametry nasienia.
Według waszych szacunków jest ponad 3 tys. dzieci z białostockiego ośrodka. Często spotyka Pan „swoje” dzieci?
- Nieczęsto. Kiedyś na korytarzu spotkałem matkę z takim podskakującym blondynkiem. A ona mówi: panie profesorze to jest mój eskimosek. A stąd „eskimosek”, że chłopczyk był z zamrożonego zarodka. Kiedyś też w Augustowie na ulicy zaczepiła mnie kobieta: panie doktorze to pana dziecko. Mam za to piękne listy. Ludzie piszą, że dziecko to dar Boga. Kilka lat temu zgłosiła się do mnie para. Powiedziałem im: jedyną szansą na dziecko jest zapłodnienie pozaustrojowe. Odpowiedzieli: pan wybaczy, ale my jesteśmy głęboko wierzącymi katolikami i nie skorzystamy. Po dwóch latach ta para wróciła. Pierwsza próba nieudana, druga nieudana, w trzeciej udało nam się uzyskać ciąże bliźniaczą. Rodzi się dwójka dzieci. Raz do roku spotykam się z tą matką. I ona mi kiedyś powiedziała: panie doktorze te dzieci to dar Boży. My jesteśmy prawdziwą szczęśliwą rodziną, a wcześniej byliśmy zdesperowaną parą. Jeśli politycy mówią, że chcą prowadzić politykę prorodzinną, to muszą pamiętać, że rodzina jest wtedy, kiedy są dzieci.
Wiele w tej kwestii ma do powiedzenia kościół katolicki.
- Ja nie próbuje dyskutować z doktrynami kościoła katolickiego. Kościół ma prawo głosić swoje prawa, uważam jednak, że nie powinien doktryn kościelnych wprowadzać do życia społeczno-politycznego poprzez prawo, poprzez różnego rodzaju zakazy i nakazy. 16 artykuł Uniwersalnej Deklaracji Praw Człowieka w końcowej części mówi, że prawo do posiadania potomstwa jest podstawowym prawem człowieka. Kiedy jednak tę tezę wypowiedziałam na spotkaniu w Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego, to usłyszałem, że takie prawo nie istnieje. Człowiek ma prawo tylko do prokreacji. Jeżeli jest dziecko, to należy je przyjąć z wdzięcznością, a jak nie ma, to też to przyjąć z pokorą. Ja takiej postawy nie akceptuję, niepłodność jest chorobą i moją rolą jako lekarza jest zastosować wszystko, co współczesna medycyna oferuje, bo takie jest przyrzeczenie lekarskie.
Myślę, że takim punktem zapalnym jest kwestia mrożenia zarodków?
- Prawie na całym świecie nadliczbowe zarodki są mrożone. A potem los ich jest taki: jeśli nie ma ciąży czyni się kolejną próbę z zarodkami mrożonymi. Trzeba też pamiętać, że istnieje całkiem niemały popyt na adopcje zarodka. Niektóre pary chciałyby zaadoptować dziecko i niestety nie jest to proces łatwy. Z kolei adopcja zarodka to procedura stosowana na świecie, choć oczywiście powinna być obwarowana przepisami. Według mojego najgłębszego przekonania jest to postępowanie etyczne. Jeśli chodzi o zarodki to trzeba też pamiętać, że w naturze z powstałych zarodków powstaje około 30 proc. ciąż. Reszta zarodków z powodu defektów genetycznych obumiera i jest wydalana z organizmu. Jeśli zarodki obumierają w czasie leczenia in vitro, używa się brutalnej retoryki, że zabija się braci i siostry. Doktryna kościoła katolickiego nie akceptuje też masturbacji, jako sposobu pobierania nasienia. Nasienie ma być złożone w pochwie kobiety w czasie stosunku płciowego. A stosunek płciowy ma być pomiędzy małżonkami. Te doktrynalne pojęcia niech sobie funkcjonują, ale nie można zabraniać leczenia. Kiedyś w rozmowie z arcybiskupem Stanisławem Szymeckim powiedziałem: jeżeli przekonacie pary, żeby nie przychodziły do leczenia, to tego samego dnia zawisną kłódki na drzwiach laboratorium. A dopóki będą przychodzić ludzie, to ja będę im pomagał.
Rozmawiała Katarzyna Malinowska-Olczyk