Na uczelni stale odbywają się otwarte wykłady wygłaszane przez zaproszonych naukowców. UMB płaci za ich przyjazd, pobyt i prelekcję. Problem w tym, że na spotkania przychodzi zaledwie garstka zainteresowanych.
Dr Włodzimierz Łopaczyński, absolwent UMB: - Bez obrazy, ale patrząc na listę wizytujących UMB profesorów w ciągu ostatnich trzech lat, nie znalazłem żadnego nazwiska, które by reprezentowało eksperta z najwyższej światowej półki |
Nieraz byliśmy świadkami, jak prelegent zwracał się do prawie pustej sali. Postanowiliśmy sprawdzić, dlaczego tak się dzieje. Czy tematy są nieciekawe? Czy może źle dobrane? Czy pracownicy naszej uczelni wiedzą o tych odczytach, a jeśli tak, to dlaczego nie są nimi zainteresowani?
Przeczytaj jeszcze: „Nie” sztucznej frekwencji - rozmowa z prorektorem prof. Adamem Krętowskim
Ogłoszenie o wykładzie można znaleźć w aktualnościach na stronie internetowej uczelni (umb.edu.pl). Są tam zamieszczane dzień, dwa, czasem tydzień, przed wydarzeniem. Maile z informacją o wykładzie są również rozsyłane do pracowników mających uczelniane konto email.
- Ja nie mam uczelnianej poczty (żeby założyć konto trzeba m.in. wystąpić do UMB z pisemnym zgłoszeniem - red.) i maili z takimi informacjami nie dostaję - twierdzi lekarz X (ze stopniem doktora i specjalizacją) pracujący w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym. - Informacji o wykładzie nigdy nie widziałem w USK, może czasem na uczelni. Zazwyczaj już w dniu odczytu, kiedy nie jestem w stanie przesunąć zaplanowanych obowiązków.
Pan doktor przyznaje, że ostatni raz na takim odczycie był trzy lub cztery lata temu. Wtedy zadzwoniła do niego znajoma, bo wykład dotyczył jego zainteresowań naukowych. Przełożył wszystkie obowiązki, zwolnił się u kierownika kliniki i poszedł.
- Niestety prezentacja nie była ciekawa, nie dowiedziałem się niczego nowego - ocenia.
Przyznaje jednak, że gdyby informacje o wykładach otrzymywał ze znacznym wyprzedzeniem, np. dwutygodniowym, na niektóre na pewno by się wybrał.
Inny lekarz, na stanowisku kierowniczym, który również nie ma uczelnianego konta, informacje o prelekcjach widzi czasem na stronie internetowej UMB (stronę odwiedza nieregularnie). Jak przyznaje, rzadko się na nich pojawia, bo tematy dotyczą wąskich zagadnień. Ma jednak pomysł, jak sytuację poprawić.
- Myślę, że powinna zostać opracowana pewna procedura - mówi. - Jeśli prelegent jest osobą z wąską specjalizacją (a takie wykłady są konieczne, by była międzynarodowa współpraca i wspólne publikacje) to osoba zajmująca się podobnym tematem na UMB i współpracująca z danym naukowcem powinna zatroszczyć się o zapewnienie frekwencji. Powiadomić współpracowników i wszystkie osoby zajmujące się danym tematem. Powinna też zadbać, by na wykład przyszli studenci danego roku, którym ten temat może się przydać, czy też studenci z koła naukowego. I taka osoba, będzie w stanie przewidzieć, ile osób może się pojawić. I dopasować wielkość sali. Wtedy nie będzie sytuacji, że w dużej auli słuchaczy jest zaledwie kilku. Bo taka sytuacja jest krępująca zarówno dla wykładowców, jak i uczestników spotkania.
Nasz rozmówca uważa również, że ogłoszenie powinno zawierać szerszą informację, kim jest prelegent, czym się dokładnie zajmuje w swojej pracy naukowej i jakie ma osiągnięcia. Jego zdaniem takie wykłady powinny być obowiązkowe dla studentów studiów doktoranckich. Natomiast w sytuacji, kiedy uczelnia ma gościć międzynarodową sławę, postać, która ma spore osiągnięcia, wówczas takie wykłady powinny być na dużej auli, a wydarzenie powinno być mocno nagłośnione, także w mediach.
Pizza jako wabik?
Komentarz Kilka dni temu byliśmy świadkiem spotkania najlepszych studentów UMB z władzami uczelni. Rektor zachęcał ich, by chodzili na wykłady zagranicznych naukowców i poszerzali horyzonty oraz szkolili język. Co usłyszał? Ale my nic nie wiemy o tych wykładach. Podobno u nas nie ma zwyczaju chodzenia na takie spotkania i potrzebna byłaby odgórna „akcja”. Przymusić można, tylko po co? Żeby oglądać znudzonych studentów bawiących się telefonami podczas wykładu? Na pewno poprawić trzeba sposób informowania. Sama zajawka na stronie internetowej czy w mailu to okazuje się być zbyt mało. Kilka kartek ze zdawkową informacją też nie wystarczy. Może barierą jest język? A może takie wykłady są niepotrzebne? Co o tym sądzicie? Czekamy na opinie: medyk@umb.edu.pl Katarzyna Malinowska-Olczyk |
Prof. Robert Bucki kilka tygodni temu miał wykład na UMB. Przyszło na niego około 30 osób. Jak mówi, znając wielkość białostockiego środowiska akademickiego jest to bardzo umiarkowana liczba. Przyznaje, że na Uniwersytecie w Pensylwanii, w którym przepracował ostatnie 14 lat, tego typu wykłady cieszą się większym zainteresowaniem.
- W naszym instytucie pracowało około 40 osób - mówi. - Dwa razy w miesiącu organizowaliśmy wykłady prowadzone przez naukowców z różnych uniwersytetów, także z Europy i Azji . Cieszyły się one porównywalną frekwencją, większość naszych studentów i doktorantów była na nich obecna. Przychodziły także osoby z innych jednostek. Ponadto w każdą środę w czasie semestru zimowego i wiosennego w naszym instytucie odbywały się wykłady (Chalk talk) prowadzone przez studentów PhD i post-doców. Odbywały się one w porze lunchu, a rozpoczynały "darmową pizzą". To był taki czynnik motywujący i jednocześnie kształtujący odruch, free pizza – wykład. Podczas tych spotkań studenci byli bardzo aktywni, zarówno w czasie wykładu jak i po ich zakończeniu zadawali pytania i wdawali się w dyskusje. Była to możliwość zapoznania się z tematyką bieżących badań, a dla osób prowadzących takie wystąpienie pozwalało przeanalizować swoje badania i przedstawić płynące z nich wnioski. Bardzo bym chciał by studenci PhD białostockiego uniwersytecie medycznego mieli podobną możliwość kształcenia umiejętności prowadzenia wykładów, zadawania pytań i dyskusji.
- Pomysł z pizzą jest niezły, ale raczej u nas nierealny - uważa dr Andrzej Wójcik, radiobiolog pracujący na Uniwersytecie w Sztokholmie. - Na wielu uniwersytetach w Stanach organizowane są tzw. „lunch seminars”. Wtedy pizza działa jak magnes. U nas to nie jest praktykowane. Czasami oferujemy kawę i ciastka, ale to ludzi nie przyciąga.
Dr Włodzimierz Łopaczyński, absolwent UMB pracujący w Narodowym Instytucie Raka w Bethesdzie przyznaje, że na zapewnienie odpowiedniej frekwencji nie ma złotego środka: - Uważam jednak, że zdecydowanie frekwencja świadczy o poziomie, który reprezentują wykładowcy. Bez obrazy, ale patrząc na listę wizytujących UMB profesorów w ciągu ostatnich trzech lat, nie znalazłem żadnego nazwiska, które by reprezentowało eksperta z najwyższej światowej półki. Pewnie zapraszającym z UMB te nazwiska coś mówią. Ale nie ma wśród zapraszanych laureatów nagrody Nobla czy naukowców, którzy dokonali, szczególnie ostatnio, jakichś przełomów w biomedycznych naukach. To, że ktoś zajmuje się jednym unikalnym białkiem, enzymem czy też odkrył jakąś mutację, jest interesujące, ale tylko dla wąskiej grupki pasjonatów tego zagadnienia. I wtedy jest zrozumiałe, że na taki wykład przyjdzie niewiele osób.
Zdaniem dra Łopaczyńskiego nie powinniśmy się obawiać zapraszać gwiazd dzisiejszej nauki.
- Podejrzewam, że co najmniej kilku, jak nie kilkunastu laureatów nagrody Nobla, przyjechałoby chętnie do Białegostoku choćby z powodu dawnych historii rodzinnych, a przede wszystkim, żeby zobaczyć Tykocin. Jak szukamy bliżej, nobliści tacy jak Andrew Schally, Jack Szostak czy Aaron Ciechanover mówią nawet trochę po polsku. Myślę, że koszt zaproszenia naukowej gwiazdy nie byłby wyższy niż zaproszenia kogoś z Kentucky czy Południowej Karoliny. Należy również zdać sobie sprawę, że często to, skąd pochodzą wykładowcy, świadczy o ich pozycji naukowej. Jeżeli jest to ktoś z tzw. Ivy League (Harvard, Brown, Yale, Columbia, Cornell, Dartmouth, Princeton oraz University Pennsylvania), czy też z MIT lub Caltech, to już połowa sukcesu. To samo dotyczy Europy (Oxford, Cambridge, etc.). Ja zawsze chętnie służę radą oraz pomocą w uzyskaniu bezpośredniego kontaktu.
Nasi rozmówcy przyznają, że gdyby z odpowiednim wyprzedzeniem mieli informacje o tym, że na UMB przyjedzie któraś ze sław, zrobiliby wszystko, żeby pójść na ten wykład, nawet jeśli nie dotyczyłby ich zainteresowań naukowych.
Zachęta dla studenta
Na wykładach otwartych za granicą gros słuchaczy to studenci. Dr Łopaczyński uważa, że powinien być jakiś system zachęcający ich do uczestniczenia w prelekcji.
- Można byłoby wprowadzić dla studentów kolekcjonowanie obecności na tych przecież nieobowiązkowych zajęciach - twierdzi. - Mogłoby to pomóc w otrzymaniu praktyki zagranicznej, stażu, czy też udziału w wymianie studenckiej.
Na wykładach otwartych w Sztokholmie pojawia się sporo studentów, bo w przeciwieństwie do Polski przewidziane programem wykłady nie są tam obowiązkowe. Nasi studenci również przyznają, że nie mieliby nic przeciwko temu, żeby chodzić na takie ponadplanowe zajęcia. Tylko nie wiedzą, jak mieliby to robić.
- Wszystkie wykłady są obowiązkowe, często ze sprawdzaniem list obecności. Więc nie ma możliwości wyboru - mówi jeden ze studentów III roku wydziału lekarskiego. - Dobrze byłoby, żeby takie prelekcje odbywały się w określony dzień tygodnia, np. w środy. A ci, co układają plany zajęć, uwzględnialiby to, wprowadzając w ciągu dnia „okienko”. Wówczas student samy by decydował: czy idzie zjeść obiad, do parku, do biblioteki czy na wykład.
Inna studentka przyznaje, że nawet kiedy ma okienko, na takie wykłady nie chodzi.
- Zazwyczaj w ogóle o nich nic nie wiem - mówi. - Czasem widzę ogłoszenie, najczęściej w Collegium Pathologicum. A tam jest podane tylko imię, nazwisko i nazwa uczelni, z której wykładowca przyjechał. Nie mam czasu szukać w google, kto to i czym się zajmuje. Więc sobie odpuszczam.
Katarzyna Malinowska-Olczyk