Pierwsze polskie in vitro od razu budzi skojarzenia z prof. Marianem Szamatowiczem. Tylko że on zawsze powtarza, że bez swojego zespołu niewiele by zdziałał. W tym roku obchodzimy 33 rocznicę tego wydarzenia. Tak jak w ostatnich latach - po cichu.
12 listopada 1987 r. zmienił świat dla wielu osób w Polsce. Najpierw dla rodziców Magdy, dziewczynki, która jest pierwszym polskim dzieckiem z in vitro (dziś to też mama). Potem dla wszystkich innych rodziców, którzy do tamtego momentu bezskutecznie starali się o dzieci. Dla grupy naukowców z Akademii Medycznej w Białymstoku, którzy doprowadzili procedurę do sukcesu, od tamtej chwili świat zaczął pędzić w niesamowitym tempie. Obecnie to w większości profesorowie i uznani w Europie eksperci zajmujący się medycyną rozrodu. Zmienił się też nasz sposób dyskusji o in vitro. Coraz częściej to temat tabu, coraz mniej medyczny, a bardziej polityczny, religijny i ideologiczny. Stał się przyczynkiem do podziałów między ludźmi, a nie elementem dającym radość z narodzin dziecka.
Prof. Marian Szamatowicz: ginekolog-położnik. Nie został przyjęty do Akademii Medycznej w Białymstoku ze względu na niewłaściwe pochodzenie - jego ojciec był młynarzem. Skończył Akademię Medyczną w Warszawie. Po studiach rozpoczął pracę w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Białymstoku, a od 1963 roku pracował w szpitalu klinicznym. Od początku swojej pracy zawodowej interesuje się endokrynologią rozrodu. Ma w swoim dorobku 170 publikacji naukowych w kraju i za granicą, jest współtwórcą kilkunastu podręczników medycyny.
O sobie mówi tak: - Ja byłem tylko szefem. Sukces udało się osiągnąć dzięki pracy całego zespołu i jego zaangażowaniu. Jednak jak powiedział Napoleon: wojnę wygrywają żołnierze, ordery dostają dowódcy.
Jak wspomina czas pracy nad in vitro? - To był pewien element rywalizacji. Wiedzieliśmy, że są czynione próby w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie przez zespół kierowany przez prof. Lucjana Wiśniewskiego. Prasa też była niezwykle przychylna stołecznemu ośrodkowi. Ciągle pojawiały się doniesienia, że jest już ciąża. Choć jej nie było.
- Ta nasza ciąża była, można powiedzieć, wychuchana. Dlatego też zapadła decyzja o cesarskim cięciu, które było bardziej niebezpieczne dla matki, ale bezpieczniejsze dla dziecka. Ja dostąpiłem tego zaszczytu bycia przy narodzinach tej dziewczynki. To były olbrzymie emocje. Na bloku operacyjnym pojawiło się sporo ludzi. Pamiętam krzyk tego dziecka. To była najpiękniejsza muzyka. Ja przeciąłem pępowinę. Potem to dzieciątko trafiło w ręce neonatologów. Było pod opieką prof. Walentyny Iwaszko-Krawczuk, która też doskonale zapamiętała ten dzień. Jak wspomina, my poszliśmy do domu zadowoleni po cięciu, a ona całą noc drżała o to dziecko.
Zespół:
Prof. Sławomir Wołczyński: w zespole prof. Szamatowicza odpowiedzialny był za sprawy embriologiczne (opiekował się zarodkami). Kilka lat temu przejął „pałeczkę” po prof. Szamatowiczu - jest kierownikiem Kliniki Rozrodczości i Endokrynologii Ginekologicznej, gdzie zajmuje się diagnostyką i leczeniem niepłodności. Przedmiotem jego szczególnego zainteresowania jest endokrynologia ginekologiczna i biologia molekularna.
- W 1985 r. prof. Szamatowicz pojechał na krótki staż do Göteborgu (Szwecja) uczyć się mikrochirurgii jajowodów i tam również zobaczył metodę in vitro leczenia niepłodności. Pewnego wieczoru prof. Szamatowicz zebrał cały zespół i zadecydował, że będziemy się zajmować zapłodnieniem pozaustrojowym. Nikt nie odmówił. W tamtym czasie niezbyt wiele, a może nawet nic, nie wiedziałem o tej metodzie. Materiałów na ten temat nie było dużo. Internetu nie było. Pamiętam, że pierwsza publikacja, którą przypadkowo znalazłem, donosiła, że w USA urodziło się już tak 21 dzieci. To sobie wyobraziłem tę ogromną Amerykę i 21 dzieci. Wówczas leczenie niepłodności było mało skuteczne.
- Dziewięć lat minęło od narodzin pierwszego dziecka z in vitro na świecie, do chwili kiedy urodziło się pierwsze z in vitro w Białymstoku. Jak na różnice technologiczne dzielące wtedy Polskę i resztę świata, to było bardzo szybko. 12 listopada 1987 r. to był czwartek. Pamiętam moment narodzin. Ten strach, czy wszystko się uda? Czy dziecko będzie zdrowe? Bardzo czekaliśmy. Urodziła się dziewczynka. Była zdrowa.
Prof. Waldemar Kuczyński: W zespole odpowiadał za andrologię - przygotowanie nasienia. Już nie pracuje w szpitalu USK, ani na UMB. Przeszedł na emeryturę. Przyjmuje jeszcze pacjentki w prywatnym ośrodku „Kriobank”, którego jest twórcą.
Czasy pracy nad in vitro wspominał dla portalu plodnosc.pl: - Jak wiadomo czasy były wtedy ciężkie. W sklepach pusto, na stacjach benzynowych też, dotacji żadnych, sprzętu brak, a jeżeli już to pożyczony… Niczego nie można było kupić, więc wszystko robiliśmy sami, np. sami produkowaliśmy wodę. Zaczynało się tak, że najpierw badaliśmy studnie w regionie. Potem z wybranych, w 200-litrowych beczkach, przywoziliśmy wodę do laboratorium. Po około 20 tygodniach z jednej beczki uzyskiwaliśmy 100 ml naprawdę czystej wody, z której przygotowywaliśmy odczynniki. Nawet igły punkcyjne, zestawy do pobierania komórek jajowych, katetery do transferu zarodków itd., wytwarzaliśmy sami. Te właśnie obowiązki m.in. spadły na moje barki. Dlatego też rozwijałem się jako wynalazca i konstruktor… z bożej łaski. Do dzisiaj w szafach leżą pamiątki moich nieudanych konstrukcji. Byliśmy ambitni, nie żałowaliśmy siebie, swojego czasu ani sił. Byliśmy też doświadczeni przez liczbę niepowodzeń, jakie nas spotykały.
Prof. Jerzy Radwan: Odpowiadał przede wszystkim za badania USG. Dzięki doświadczeniu zdobytemu we Francji (w 1984 r. wyjechał na staż do Pracowni Pozaustrojowego Zapłodnienia Uniwersytetu w Paryżu oraz Rouen), jako pierwszy w Polsce, zaczął pobierać komórki jajowe pod kontrolą USG najpierw przez pęcherz moczowy, a potem bezpośrednio przez pochwę. Od 1997 roku jest właścicielem jednego pierwszych w Polsce prywatnych ośrodków zajmujących się in vitro - Centrum Leczenia Niepłodności Gameta w Łodzi.
- Dzięki kontaktom z Francuzami, mogłem pewne rzeczy przywozić. W Polsce przygotowania do zapłodnienia pozaustrojowego to było nie tylko wyzwanie naukowe, ale przede wszystkim logistyczne. Brakowało dosłownie wszystkiego: sprzętów, odczynników, a nawet rękawiczek jednorazowego użytku. Gdyby ktoś sfilmował całą historię dochodzenia do pierwszego in vitro w Polsce, to powstałby film o profesorze Szamatowiczu i jego zespole wcale nie mniej fascynujący niż „Bogowie” o prof. Relidze. To były lata osiemdziesiąte, kiedy brakowało wszystkiego, a my, młodzi wówczas lekarze, spędzaliśmy noce i dni w klinice, często kosztem własnej rodziny.
Dr hab. Euzebiusz Sola: Specjalizował się w pobieraniu komórek. Choć nie zrobił wielkiej kariery naukowej, uchodzi za doskonałego klinicystę.
Prof. Marek Kulikowski: W zespole prof. Szamatowicza zajmował się pobieraniem komórek jajowych podczas endoskopii. Ma specjalizację z położnictwa i ginekologii, endokrynologii i ginekologii onkologicznej. Przez wiele lat pracował jako ordynator oddziału ginekologii i położnictwa w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Białymstoku. Był też wieloletnim konsultantem wojewódzkim ds. ginekologii i położnictwa.
Opr. bdc, km