Prof. Włodzimierz Musiał, kierownik Kliniki Kardiologii UMB przeszedł właśnie na emeryturę. W rozmowie z nim robimy bilans jego kariery.
Katarzyna Malinowska-Olczyk: Kliniką Kardiologii kieruje Pan już 21 lat. Wcześniej pracował Pan w Łodzi. Jak to się stało, że trafił Pan na Podlasie?
Kiedy miałem 50 lat, uznałem, że jak mam coś zmienić, to właśnie teraz. Mogłem być dalej którymś tam, szeregowym asystentem, czyli tzw. ogonem lwa. A ja wolałem być „pyskiem psa” |
Prof. Włodzimierz Musiał, kierownik Kliniki Kardiologii UMB: - To prawda, przepracowałem w Białymstoku 21 lat, a jako lekarz mam 47-letni staż pracy. I nie powiem nic odkrywczego stwierdzając, że te lata minęły jak jeden dzień. Wydaje mi się, że tak niedawno pan rektor wręczał mi nominację na kierownika kliniki, a teraz już czas żegnać się, choć z chęcią bym jeszcze popracował. Ale wracając do pytania, w Łodzi pracowałem 26 lat. Byłem tam samodzielnym pracownikiem nauki, profesorem uczelnianym. Kiedy miałem 50 lat, uznałem, że jak mam coś zmienić w swoim życiu, to właśnie teraz. Mogłem być dalej którymś tam, szeregowym asystentem, czyli tzw. ogonem lwa. A ja wolałem być „pyskiem psa”. Moja ówczesna szefowa prof. Maria Krzemińska-Pakuła dobrze mnie do samodzielnej pracy przygotowała. Dawała wiele zadań, ale też skrupulatnie kontrolowała, jak sobie radzę. To była dobra szkoła. Po niej nie bałem się odpowiedzialności, ani ciężkiej pracy. A teraz z perspektywy czasu żałuje tylko, że tak późno zdecydowałem się na odejście z Łodzi. 50 lat to był ostatni dzwonek. Powinienem zrobić to wcześniej. Bo w młodszym wieku człowiek ma siły i zapał. A teraz mam, co prawda zapał, ale siły już nie te.
Czy żałuje Pan, że wybrał Pan Białystok?
- Nie żałuję, choć początki były bardzo trudne. Pamiętam do dzisiaj takie chwile, jak np. w pierwszym roku pracy zepsuł się echokardiograf. Był już tak wyeksploatowany, że nie nadawał się do naprawy. Jak zwróciłem się o zakup nowego, usłyszałem, że jest szansa na jego otrzymanie, ale… za dwa lata. Bez tego aparatu klinika kardiologii nie mogła funkcjonować. Echokardiograf pożyczyłem więc z Łomży. Tamtejszy szpital dopiero się budował, ale działała już poradnia kardiologiczna i właśnie stamtąd mi go wypożyczono. Pamiętam też, jak ruszyła pracownia hemodynamiki. Pacjentów po koronarografii wysyłaliśmy na leczenie do Warszawy. Ale po trzech miesiącach usłyszeliśmy: nie przysyłajcie nam chorych, bo my nie wyrabiamy się ze swoimi. Wobec tego uzgodniłem, że dwóch najcięższych pacjentów będziemy każdego tygodnia wysyłać na operacje kardiochirurgiczne do Łodzi. Było to obciążające zarówno dla chorych jak i dla nas. Innego rozwiązania wówczas jednak nie mieliśmy. Zresztą otwarcie pracowni hemodynamiki, jeszcze z innych względów zapadło mi w pamięci. Konsultant krajowy prof. Sadowski zakupił aparaturę dla dwóch ośrodków: Białegostoku i Lublina. Znaleźliśmy miejsce po kuchni, które wyremontowano i przygotowano, aparatura została zamontowana. Poszedłem wówczas do rektora prof. Jana Górskiego z pytaniem, o uroczyste otwarcie pracowni. A jeśli tak, to jak huczna ma być uroczystość. Pan rektor powiedział, skoro 10 lat czekaliśmy na taką pracownię, to otwarcie ma być z dużą pompą... Mając dobre kontakty z najważniejszymi kardiologami w kraju, zaprosiłem wielu znamienitych gości. Pozostał tylko jeden problem: mieliśmy gotowe pomieszczenia, nowoczesny aparat i… zero mebli. Zwróciłem się w tej sprawie do ówczesnego dyrektora szpitala. Dyrektor postawił sprawę uczciwie: nie ma pieniędzy na nowe meble, ale znajdą się dla nas biurka, szafki i stoliki z innych klinik. Powiedziałem dyrektorowi, że zaproszenia na uroczyste otwarcie zostały wysłane i do tak nowoczesnej aparatury stare, używane meble nijak nie będą pasować. A że niedawno odwiedziłem szpital w Łomży, mam propozycję, aby na czas otwarcia wypożyczyć meble stamtąd. Będzie gala, telewizja wszystko zarejestruje, a po uroczystości wyposażenie zwrócimy. I dyrektor się ugiął. Znalazł 10 tys. zł na nowe meble. Może to śmieszna historia, ale pokazuje, z jakim trudem wszystko zdobywaliśmy.
Pamiętam, jak swego czasu organizował Pan huczne bale charytatywne, z których dochód szedł właśnie na doposażenie kliniki.
- Przyjechałem do Białegostoku z gotowym, szczegółowym planem wyciągnięcia podlaskiej kardiologii z zapaści. Dostałem zielone światło od Jego Magnificencji Rektora. I ten plan udało mi się prawie w 100 proc. zrealizować. Ale oczywiście największy problem był z pieniędzmi. Kiedy np. poprosiłem o 1000 zł na modernizację sprzętu komputerowego, okazało się, że nie ma szans. Postanowiłem założyć stowarzyszenie, którego celem było gromadzenie środków na rozwój kardiologii. Tak powstało Stowarzyszenie Przyjaciół Serca. Zaczęliśmy organizować bale charytatywne, wzięliśmy się za programy naukowe. I tak zbieraliśmy pieniądze, by modernizować i unowocześniać klinikę. Na pewno tyle nie dałoby się osiągnąć, gdyby nie moi współpracownicy. To, co zastałem tu najcenniejszego, to dobry zespół. Miał on dużą wiedzę, dobre przygotowanie, choć trzeba powiedzieć szczerze, uprawiał bardzo zachowawczą medycynę, sprzed 10-15 lat. Kardiologia w Łodzi była nastawiona na badania inwazyjne, wstawianie rozruszników, leczenie kardiochirurgiczne. Tu tego wszystkiego nie było. Teraz już nie mamy się czego wstydzić, jesteśmy pełnowartościowym ośrodkiem z szerokimi możliwościami diagnostycznymi i terapeutycznymi. Z pewnością są w Polsce placówki z większymi tradycjami, jak np. Kraków czy Warszawa, ale wydaje mi się, że dogoniliśmy czołówkę, a w niektórych dziedzinach nawet przegoniliśmy. Pewnie moi pracownicy powiedzą, że byłem wymagającym szefem, ale inaczej nie dałoby się tego osiągnąć. Bez ciężkiej codziennej pracy nie ma sukcesów…
Kiedy zaczynał Pan pracę w Białymstoku, był Pan jedynym samodzielnym pracownikiem naukowym ze specjalizacją z kardiologii. A dobrego szefa poznaje się po tym, jak wykształcony zostawia zespół. Ma Pan powody do dumy czy raczej wstydu?
Kiedyś jak ktoś miał 75 lat to mówiono, że u takiego dziadka hospitalizacja nie bardzo ma sens. A teraz 75-latek, to żaden dziadek, bo do kliniki najczęściej trafiają 80 i 90-latkowie, a mieliśmy też kilku 100-latków |
- Jestem dumny z mojego zespołu. Nie boję się też o przyszłość kliniki. Zostawiam godnych następców, dwóch profesorów. Co prawda Pani prof. Bożena Sobkowicz jest wychowana i zaimportowana z Wrocławia, ale prof. Karol Kamiński, to już nasz wychowanek. Do tego w klinice mamy pięciu doktorów habilitowanych. Nie ma też już ani jednego etatowego pracownika kliniki bez doktoratu, wszyscy mają specjalizacje z kardiologii. Można więc mówić o białostockiej szkole kardiologii prof. Musiała. W chwili przyjścia do Białegostoku, z zazdrością patrzyłem na zespól prof. Gabryelewicza, z którym dzieliliśmy jedno piętro. Profesor miał doskonałą pozycję w kraju i za granicą, profesorów i docentów, specjalistów gastroenterologów, nowoczesną aparaturę, dużo publikował. Przy nim kardiologia wyglądała bardzo ubogo. Teraz już tak nie jest. Jeszcze z jednej rzeczy jestem dumny: przez 14 lat byłem konsultantem wojewódzkim. Kardiologów na Podlasiu pracowało wówczas około 40, większość w dużych miastach, w regionie prawie ich nie było. Przez te 20 lat liczba kardiologów podwoiła się. Nie ma już takich białych plam na terenie województwa.
A co się zmieniło, jeśli chodzi o leczenie?
- Kiedy przyszedłem do Białegostoku, to zawały serca były leczone w szpitalu klinicznym na wszystkich oddziałach wewnętrznych. Więc na początku była ważna nauka dla wszystkich: zawałami zajmujemy się my - kardiolodzy. Jeśli chodzi o terapię, to jeszcze parę lat temu, zawał serca był ciężką, często śmiertelną chorobą, w której niewiele dawało się zrobić. Postęp przyniosło zastosowanie fibrynolizy, leku rozpuszczającego skrzeplinę zamykającą tętnicę wieńcową. Ale przełom zawdzięczamy przede wszystkim leczeniu inwazyjnemu zawału, przy pomocy angioplastyki. W końcu 1999 roku, cztery lata po moim przyjściu, jako jedni z pierwszych w kraju, uruchomiliśmy program leczenia ostrego zawału serca tą metodą. W stolicy inwazyjną terapię zawału wprowadzono znacznie później. Nastąpił też olbrzymi postęp w zakresie całej kardiologii. Zmieniły się leki i sposoby leczenia oparte obecnie o ścisłą współpracę z kardiologią inwazyjną i kardiochirurgią
A pacjenci są też inni? Jest ich więcej?
- Pacjentów więcej nie jest, ale zmieniły się ich oczekiwania. Dawniej lekarz, a tym bardziej profesor, kierownik kliniki, był swego rodzaju autorytetem. Teraz staliśmy się służbą. To nie jest powszechne, ale spotykam się z tym często. Jeśli chodzi o leczenie, kiedyś w jego intensywności dużą rolę odgrywał wiek chorego, a szpitalnie leczono głównie młodszych pacjentów. Jak ktoś miał 75 lat i więcej to mówiono, że u takiego dziadka niewiele można zrobić, więc hospitalizacja nie bardzo ma sens. A teraz 75-latek, to żaden dziadek, bo do kliniki najczęściej trafiają 80 i 90-latkowie, a mieliśmy też kilku 100-latków. Wiek przestał być ograniczeniem. Także czas hospitalizacji był znacznie dłuższy. Choćby w zawale serca chory dwa tygodnie leżał w łóżku, do czasu aż w miejscu zawału zrobi się blizna. Potem konieczna była stopniowa rehabilitacja w łóżku i dalsza rekonwalescencja. Teraz, jak chory leży 5 czy 7 dni to już jest długo. Niepowikłane zawały „wychodzą” na trzeci, czwarty dzień. Dlatego uważam, że nadal niezwykle ważna jest rehabilitacja kardiologiczna i wszyscy pacjenci powinni na nią trafiać. Bo kiedyś lekarz miał czas każdego pacjenta dobrze poznać, ba… zaprzyjaźnić się. Był też czas na edukację chorego. Teraz pacjent przychodzi do szpitala i zaraz wychodzi. I zostaje sam z mnóstwem pytań: czy ten ból, który się pojawił, to kolejny zawał; czy może, i jak szybko, chodzić po schodach; czy może się kochać z żoną. Lekarz aktualnie ma ograniczony czas, by powiedzieć o wszystkim. I ta 3-4-tygodniowa rehabilitacja wypełnia lukę, uczy, jak żyć po zawale, pomaga zmienić złe nawyki czy dietę.
A jeszcze jedną nowością, którą wprowadził Pan na Podlasiu, a które już na stałe wpisały się w kalendarz, są słynne warsztaty kardiologiczne Wschód-Zachód. Czy ta tradycja będzie pielęgnowana?
- Ja swoją karierę, zresztą jak większość profesorów w tamtych czasach, zawdzięczam ponad rocznemu stypendium Fundacji Humboldta w Niemczech. Kiedy przyjechałem do Białegostoku uważałem, że powinienem w jakiś sposób spłacić dług. Wydawało mi się, że przy takim położeniu geograficznym Białegostoku najbliżej jest nam do Białorusi, Ukrainy czy Litwy. Postanowiłem zorganizować takie wspólne warsztaty szkoleniowe dla polskich lekarzy i lekarzy ze wschodu. Na pierwszych spotkaniach było kilkunastu gości. Potem z każdym rokiem przyjeżdżało ich coraz więcej, na ostatnich warsztatach zbliżyliśmy się już do 100. I to w czasach, kiedy coraz większym problemem jest zakwaterowanie i wyżywienie tak dużej grupy i coraz trudniej o sponsorów. Chcę podkreślić, że koleżanki i koledzy ze wschodu nie płacą za uczestnictwo w konferencji, za wyżywienie i pobyt. Będę oczywiście rozmawiał z moim następcą, zachęcał do kontynuacji. Szkoda, by ta wieloletnia tradycja została zmarnowana.
Kierownikiem będzie Pan do 30 września. Ma Pan jakieś plany na potem? Wraca Pan do Łodzi, czy zostaje w Białymstoku?
- Wrosłem w Białystok i tu zostaję. Tu już jest moje miejsce na ziemi. Syn mieszka też tutaj, a dwie córki w Łodzi. Przyznam, że przeniesienie się na Podlasie było bardzo ciekawe, zaskoczyła mnie otwartość i życzliwość ludzi i ich ponadstandardowa gościnność. Urzekła piękna przyroda, lasy, jeziora. I myślę, że teraz będę miał więcej czasu na podziwianie przyrody. Jeśli chodzi o pracę, to na razie mam zagwarantowane pół etatu w szpitalu, więc chyba będę mógł przychodzić, ale już nie jako szef. Będę jeszcze rozmawiać z moim następcą, jak ta moja praca miałaby wyglądać.
Jeśli chodzi o życie prywatne, to myślę o psie, z którym mógłbym chodzić na spacery. Miałem psa w czasie studiów, teraz taki piesek bardzo się przyda. Kiedyś dużo czasu poświęcałem na czytanie książek, niestety ostatnio była to prawie wyłącznie literatura fachowa. Będę więc miał okazję powrotu do dawnych lektur. W ostatnich latach przyjemność i odprężenie daje mi też muzyka poważna, ale ta lżejsza, np. słuchanie popularnych arii operowych czy operetkowych. Na pewno będę miał też więcej czasu dla wnuków.
Moim największym hobby są jednak podróże. I jeśli zdrowie będzie dopisywało, bo to rzecz niezależna, to chciałbym jeszcze podróżować, przy czym planując wyjazdy starałem się połączyć wypoczynek ze zwiedzaniem. Dalej mam w pamięci wycieczkę sprzed kilku lat do Egiptu. Wspaniałe połączenie wypoczynku z rejsem po Nilu. To była niesamowita podróż i zafascynowanie starożytnym Egiptem. Mam też swoje ulubione miasta w Europie np. Barcelona czy Lizbona. Planów mam dużo, więc nudzić się nie zamierzam.
Rozmawiała Katarzyna Malinowska-Olczyk