Uczyć to się trzeba nawet u diabła, jeśli tylko diabeł ma coś do przekazania – mówi prof. Kazimierz Kobus, jeden z najznakomitszych polskich chirurgów plastycznych, nasz absolwent.
Profesor urodził się w Chełmie, a Liceum im. Jana Zamojskiego ukończył w Lublinie. Na studia przyjechał do Białegostoku. Zadecydował przypadek.
- Kolega się wybierał, we dwóch zawsze raźniej, więc ja też pojechałem. Jego, co prawda wyrzucili po drugim roku, a ja już tak zostałem - wspomina ze śmiechem.
Przyznaje jednak, że przed maturą nie myślał o medycynie - chciał iść do Szkoły Głównej Służby Zagranicznej. Na szczęście na swojej drodze spotkał bardzo szczerego i odważnego wychowawcę, który wytłumaczył mu, że jest to nie dla niego, gdyż nie ma odpowiednich koneksji politycznych.
- Do dzisiaj jestem wdzięczny temu człowiekowi, że powiedział to, co powiedział – mówi. – Wtedy takie były czasy, że za coś takiego mógł trochę ucierpieć, ale był przyzwoitym człowiekiem. I wtedy zacząłem myśleć o medycynie.
Choć przyszło mu studiować w trudnych czasach (lata 1955-1961) prof. Kobus dobrze wspomina czasy studenckie. Mimo, że rozpoczął studia nie mając jeszcze 16 lat, udało mu się odnaleźć w grupie dużo starszych kolegów.
- Wtedy na świat patrzyłem przez „różowe okulary”, choć różowo wcale nie zawsze było – wspomina. - Nagle znalazłem się zupełnie sam, poza domem, nikt mnie nie pilnował. A w otoczeniu miałem kolegów, którzy byli często dużo starsi, po różnych doświadczeniach. Nie była to jednorodna grupa. Dołączano do nas tzw. aktywistów, którzy nie mieli matury, a jedynie 2-letnie kursy przygotowawcze na studia. To była specyficzna grupa ludzi, należeli do partii i byli zaangażowani w jej działalność. A to był jeszcze czas, kiedy tamten ustrój trzymał się dosyć krzepko.
Pomimo, że Profesor studiował w trudnym dla polskiej młodzieży okresie, udało mu się przez cały ten czas być niezależnym od ówczesnych władz. Razem z Janem Stasiewiczem, obecnie wybitnym białostockim profesorem gastroenterologii, aktywnie działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich, które po 1956 roku było prawdziwie studencką organizacją. Niestety, po okresie odwilży zaczęto ponownie „przykręcać śruby”.
- Partia wyraźnie dała nam do zrozumienia, że to już koniec swawoli, trzeba wybić sobie z głowy pewne mrzonki i o żadnych przemianach nawet nie myśleć - wspomina.
- Choć nie mogę powiedzieć, żebyśmy z tytułu przynależności do ZSP byli represjonowani – tłumaczy. - Zaraz potem utworzono Związek Socjalistyczny Młodzieży Polskiej i oni od razu zaczęli być finansowani jako prorządowa organizacja młodzieżowa i przybudówka partii. A my w ZSP mogliśmy wtedy o tym tylko pomarzyć.
Po ukończeniu studiów prof. Kobus kontynuował pracę w Zakładzie Patologii u prof. Karola Buluka (zaczął tam pracować jeszcze jako student) i miał rozpocząć pracę w jednej z klinik chirurgicznych. Przyznaje jednak, że zawsze, od samego początku w jego głowie była chirurgia plastyczna. Więc kiedy tylko trafiła się możliwość wyjazdu do Polanicy, nie wahał się ani chwili. Jego decyzja o wyjeździe na drugi koniec Polski i o rozpoczęciu współpracy z prof. Michałem Kraussem (nestor polskiej chirurgii plastycznej – red.) była dla wielu zaskoczeniem.
- Jak wyjeżdżałem, to jeden z profesorów znacząco postukał się w głowę, jakby chciał powiedzieć: dziecko, ty chyba zwariowałeś – wspomina. - Nie byli rozczarowani, po prostu nie wróżono mi tam niczego dobrego.
Polanica-Zdrój
Profesor Kobus pojechał do Polanicy na „trochę”, a został na stałe. Na początku pracował jako asystent, a później detache’owany adiunkt CMKP. Zajmował się przede wszystkim korygowaniem wad wrodzonych, jak na przykład rozszczepów wargi i podniebienia, zmian będących skutkiem chorób i operacji onkologicznych, wypadków i ciężkich oparzeń. W 1976 roku po wyjeździe prof. Kraussa objął kierownictwo ośrodka. Oddział chirurgii plastycznej początkowo mieścił się w starym, rozpadającym się poklasztornym budynku, ale udało się wybudować nowy obiekt i kilka lat temu działalność przeniesiono do nowoczesnego budynku. Za jego rządów ośrodek w Polanicy stał się wiodącym w kraju i jednym z najlepszych w Europie w dziedzinie chirurgii plastycznej. Prof. Kobus rozwinął w Polsce mikrochirurgię, wprowadził nowe techniki operacji twarzy i czaszki. Jest autorem wielu nowatorskich rozwiązań chirurgicznych. W 2008 roku prof. Kobus kierownictwo kliniki przekazał swojemu następcy. Przez kolejne pięć lat konsultował, co trudniejsze zabiegi, sam również stawał do stołu operacyjnego. Od dwóch lat prowadzi jedynie prywatną praktykę (w której również wykonuje skomplikowane operacje). I jak mówi jest z tego powodu szczęśliwy, bo w końcu nie musi utrzymywać kontaktów z NFZ-em.
- Współczuję swojemu następcy prof. Piotrowi Wójcickiemu, bo wciąż świetnie pamiętam czasy, kiedy z NFZ-em musiałem walczyć o każdą złotówkę. I choć zawsze miałem jakiegoś adiunkta czy asystenta, który się zajmował tymi administracyjnymi pertraktacjami, to niestety pewne sprawy i tak na koniec trafiały do mnie. Pamiętam takie czasy, kiedy wyliczono np. że za amputację palca dostaniemy więcej pieniędzy niż za jego replantację! Nawet takie „kiksy” się zdarzały.
Przyznaje, że stawki które dziś proponuje NFZ, za niektóre procedury są kilkanaście razy mniejsze niż w krajach zachodnich.
- Te wszystkie ciężkie operacje z kategorii czaszkowo-twarzowych zawsze były „pod kreską” – tłumaczy. –Nam udawało się „zarabiać” na innych, mniej rozległych zabiegach. Ale te trudne operacje, to było jak mogę powiedzieć, moje „hobby”, więc trudno, żebym sam sobie wykreślił je z programu.
Diagnoza
Zdaniem Profesora, głównym problemem polskiej służby zdrowia jest jej niskie finansowanie.
- Ludzie napatrzyli się na seriale amerykańskie i chcieliby mieć taki poziom leczenia jaki jest w Nowym Jorku, Rotterdamie czy Berlinie – tłumaczy. –Nie bierze się jednak pod uwagę prostego wyliczenia, że my wydajemy na te służbę zdrowia kilkakrotnie mniej, bo na więcej nas nie stać. To siłą rzeczy musi skutkować pewnymi niedoborami i gorszym funkcjonowaniem, choć nie jest tak źle, jak głoszą z upodobaniem mass-media.
Problemem jest również to, że w Polsce nie ufa się lekarzom, którzy kierują oddziałami czy klinikami i podejmuje się ważne decyzję bez konsultacji z nimi.
- Wprowadzono demokratyczne kolejki - tłumaczy. - Efekt jest taki, że dziecko z odstającym uszkiem ma takie same prawa i czeka w tej samej kolejce, co pacjent ciężko okaleczony w wypadku drogowym, albo pacjent ze skomplikowaną wadą rozwojową. I NFZ pilnuje tego, żeby po kolei tych ludzi przyjmować. Dla mnie to byłoby nie do zniesienia. Ja się urodziłem indywidualistą i taki już chyba będę umierał. Niech będzie demokracja, ale słuchajmy tego chirurga, który zawiaduje oddziałem lub kliniką. On wie, że człowiek ze zniszczoną połową twarzy, czy ciężką wadą rozszczepową powinien być leczony na nieco innych prawach i szybciej.
Dokonania Profesora Kobusa w dziedzinie chirurgii plastycznej zostały docenione na całym świecie. Operował w 7 krajach, a przez kilkadziesiąt lat swojej pracy zawodowej odwiedził wiele ośrodków chirurgii plastycznej prezentując swoje osiągnięcia. Pierwszy wyjazd zagraniczny Profesora był do Czech, do Uniwersytetu Karola w Pradze. W Paryżu uczył się od twórcy chirurgii czaszkowo-twarzowej prof. Tessier, a w Zurychu od prof. Hugo Obwegesera, guru chirurgii szczękowo-twarzowej, chirurgów do których zjeżdżali ludzie z całego świata, by oglądać jak operują. Największym zaskoczeniem były jednak wyjazdy do krajów azjatyckich. Profesor był i jest pod wrażeniem umiejętności japońskich i chińskich kolegów.
- W Chinach byłem jakieś 25 lat temu, i oni już wtedy potrafili leczyć pacjentów z oparzeniami III czy IV stopnia, gdzie powierzchnia oparzenia przekraczała 90% powierzchni ciała – wspomina. - Tam, na własne oczy widziałem dwóch pacjentów, gdzie jeden miał 92%, a drugi 94% poparzonej powierzchni ciała. I oni już byli prawie wyleczeni! A warunki tam były siermiężne. To wtedy budziło zdziwienie.
Zdaniem Profesora, we wprowadzeniu nowych metod leczenia paradoksalnie pomogła rewolucja kulturalna. Chińczycy byli odcięci przez pewien czas od medycyny światowej i sami wykoncypowali oryginalne i skuteczne sposoby leczenia oparzeń. Zaczęły się wycieczki, głównie ze Stanów Zjednoczonych, żeby popatrzeć jak to się w ogóle robi.
To właśnie w Chinach Profesor po raz pierwszy zetknął się z mikrochirurgią wykonywaną na dużą skalę. Do dziś wspomina kilku „smutnych panów”, którzy z uwagą słuchali jego wykładów, a później zaprosili go na swoje prezentacje. Okazało się, że oni w klinice w Szanghaju takich operacji robią pięć, a może nawet dziesięć razy więcej. Dzięki tym wyjazdom Profesor Kobus poznał wielu znakomitych chirurgów, m.in. tych, którzy jako pierwsi wykonywali replantacje palców.
Niestety rewolucja kulturalna w Chinach miała też swoje drugie, ciemne oblicze. Wielu doskonałych specjalistów straciło możliwość pracy, co w końcu doprowadziło do pewnego zahamowania rozwoju chińskiej chirurgii.
- Spotkałem w Szanghaju takiego doktora, który 10 lat przepracował w ramach resocjalizacji… przy sadzeniu ryżu. Pokazywał mi swoje ręce: były powykręcane przez reumatyzm. Ten człowiek miał łzy w oczach jak mi o tym opowiadał. Oni przeżyli ciężkie czasy.
Przyznaje, że choć sporo jeździł to jednak nie tyle, ile by chciał. Jeszcze 25 lat temu o wyjazdy zagraniczne nie było łatwo, tak jak teraz. Nie zawsze dostawało się paszport. Profesor z uśmiechem wspomina jednak grudzień 1981 roku.
- W grudniu ogłoszono stan wojenny, a na styczeń miałem zaproszenie do Hamburga – wspomina. - Spojrzałem na zaproszenie i pomyślałem sobie, że zrobię coś, czego władza się nie spodziewa: napiszę podanie o paszport. I proszę sobie wyobrazić: po jakimś tygodniu przyjechała milicja… i przywiozła mi ten paszport. Jak jechałem przez granice, akurat spadł świeży śnieg, a nigdzie było widać śladów żadnego samochodu. A na granicy ani Polacy ani NRD-owcy nawet nie wyszli ze swoich budek, tylko machali „jedź, jedź”.
Nie zawsze jednak miał takie szczęście. Mimo posiadanych zaproszeń od kolegi chirurga z Chile, czy od lekarzy z Tajwanu (ośrodek chirurgii plastycznej w Taipei jest zdaniem prof. Kobusa najlepszy na świecie), nie udało mu się wtedy tam pojechać.
Zostawił następców
Przez lata swojej kariery prof. Kobus wykształcił kilkunastu chirurgów plastycznych, m.in. dr Marka Szczyta (jego historię można przeczytać w czerwcowym numerze Medyka Białostockiego). Jego zdaniem dziś system kształcenia chirurgów plastycznych jest wprawdzie dostosowany do wymogów unijnych, ale gorszy. W przeszłości, m.in. wówczas gdy był przedstawicielem Polski i Krajów Europy Wschodniej w EPRAS (The European Society of Plastic, Reconstructive and Aesthetic Surgery – red.) - aby rozpocząć specjalizację z chirurgii plastycznej, najpierw trzeba było zdobyć specjalizację
I stopnia z chirurgii ogólnej. Dziś kształcenie jest jednostopniowe: od razu po studiach można rozpocząć specjalizację z chirurgii plastycznej. Zdaniem prof. Kobusa pierwszy system pozwalał wyeliminować osoby, które na chirurgów się nie nadawały.
- Nie każdy kto tylko chce, powinien zostać chirurgiem plastycznym - tłumaczy.
- Kiedy zgłaszał się do nas ktoś po pierwszym stopniu specjalizacji, miał początki chirurgii za sobą. Można było już wtedy sprawdzić jego umiejętności i ocenić czy ma odpowiednie predyspozycje. Teraz mamy system, który wyłącznie na podstawie punktów LEK kwalifikuje kandydata. Ja bym tego nie zniósł psychicznie, gdyby ktoś do mnie przyszedł i powiedział „od jutra u pana pracuję”. Czasami są ludzie, którzy pod względem psychicznym lub np. manualnym nie nadają się do tej specjalności. Oni mogą wiele dobrego zdziałać, ale w innych specjalnościach medycznych.
Przyznaje, że bycie chirurgiem plastycznym to trudny kawałek chleba. Lekarze tej specjalności nie są mile widziani w jednostkach państwowych. Są traktowani jak konkurencja dla innych chirurgów. Problemem są też niskie zarobki w państwowych placówkach. Zdaniem profesora Kobusa najlepiej, jeśli da się pogodzić pracę w szpitalu i pracę w sektorze prywatnym.
- Moim ideałem zawsze było, żeby uprawiający chirurgię, zwłaszcza tą najcięższą, rekonstrukcyjną, mieli jednocześnie możliwość dorabiania w chirurgii kosmetycznej – wyjaśnia. – Żeby nie musieli martwić się czy buty kupić czy podzelować. W Filadelfii przez pewien czas pracowałem z prof. Lintonem Whitaker’em. To był chirurg, który zajmował się chirurgią czaszkowo-szczękowo-twarzową. Skończył się duży zabieg i on mówi: „No to teraz chodźmy zarabiać pieniądze”. Ja się pytam: Gdzie? Jedziemy gdzieś? „Nie, idziemy na drugi blok operacyjny”. I to byłoby najlepsze rozwiązanie. Ja tych swoich lekarzy, jak wychodzili z kliniki, a wyszło ich stąd sporo, zawsze do tego przekonywałem. Mówiłem: żebyś nie zgłupiał i miał zajecie podstawowe, to idź do szpitala, ale otwórz też sobie prywatną praktykę, żebyś miał z czego żyć. Pamiętam może czterech takich, którzy potrafili to pogodzić.
Dawid Groth (Polanica), km