Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Marzanna i kosmiczne laboratorium.
  • Ostatnia zmiana 19.12.2013 przez Medyk Białostocki

    Marzanna i kosmiczne laboratorium

    Wyjechała, bo w Polsce nie było pracy i perspektyw. A Ameryka kusiła. Wizę bez problemu otrzymywał wtedy każdy student. Planowany rok pobytu wydłużył się do… 24 lat. Teraz Marzanna Keller ma ciekawą profesję w prestiżowym laboratorium na Manhattanie, dom na Long Island i spokojne życie. 

    Spotkałam ją na tegorocznym Północnoamerykańskim Zjeździe Absolwentów, Alumnów i Przyjaciół Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, który w październiku odbył się w Nowym Jorku. Wpadła nieco speszona do Konsulatu Generalnego RP; jak przyznała, namówiona przez koleżankę Anię Gopaniuk z Chicago.

    - No, bo ja przecież nie jestem lekarzem - przyznała już na początku.

    Z indeksem po wizę

    Jest absolwentką wydziału analityki Akademii Medycznej w Białymstoku. Na wyjazd zdecydowała się za namową koleżanki z farmacji, która również studiowała na AMB. A że po upadku komuny studenci otrzymywali wizy bez kłopotu, pojechała (jak mówi, wystarczyło w amerykańskiej ambasadzie pokazać indeks).

    - Koleżanka szybko znalazła zatrudnienie w aptece. A ja byłam po analityce i okazało się, że dla mnie ofert nie ma - opowiada Marzanna - Ponadto mój angielski był słaby, znałam dosłownie podstawowe zwroty.

    Pierwszy rok pracowała nielegalnie, chwytając się różnych dorywczych zajęć, najczęściej pilnując dzieci. Po roku dojechał jej ówczesny chłopak, a obecny mąż Waldemar Przyłożyński. 

    - Musieliśmy podjąć decyzję, co dalej. Zostajemy, wracamy, uczymy się, czy pracujemy - opowiada.

    Przydatna łacina

    W międzyczasie Marzanna znalazła sponsora, który pomógł jej zdobyć zieloną kartę (pozwala na legalny pobyt i zatrudnienie - red.). Zaczęła pracować jako medical asistent. Potem trafiła do prywatnego laboratorium. Choć słabo płacili, mogła poduczyć się języka. Tam też dowiedziała się, co musi zrobić, żeby wykonywać swój zawód:

    - Wtedy akurat w USA zostały zniesione licencje, i by móc się zatrudnić jako analityk musiałam zdać egzamin American Society of Clinical Pathologist. Bo choć po ukończeniu w Polsce analityki miałam stopień magistra (czyli Master Degree), tutaj dostałam stopień technika (MT - Medical Technologist).Poszłam więc na roczny kurs, by móc zdawać ASCP (teraz mam tytuł: MT ASCP). Byłam w ciąży, uczyłam się i pracowałam w laboratorium: trzy dni w szpitalu, dwa dni wykładów.

    Egzamin ten był właściwie podsumowaniem całych studiów w Polsce, bo obejmował krwiodawstwo, mikrobiologię i in.

    - Po studiach na Akademii byłam doskonale przygotowana merytorycznie - kontynuuje. - Ponadto przydała mi się łacina. W Polsce lekarz nie mówił, przynajmniej kiedyś tak było, że pacjent ma gronkowca, tylko że ma Staphylococcus Aeureus. A w USA nie mają własnych angielskich nazw bakterii, i zarówno lekarze, jak i pacjenci, posługują się zangielszczonymi łacińskimi nazwami, np. Staphylococcus Aureus to [stafoarius], a E. Coli to [‘ikolaj]. Dopiero jak zobaczysz, jak to jest napisane, to wiesz, o co chodzi. Mnie ratowała znajomość łaciny.

    Numer „1” w leczeniu raka

    Jak już zdała egzamin ASCP, zaczęła szukać pracy. Ofert było dużo. W pierwszym roku udało się znaleźć zajęcie w laboratorium w Metlife (Metropolitan Life Insurance). Potem w gazecie „Advanced Medical” zobaczyła ofertę prywatnego, niezwykle prestiżowego szpitala na Manhattanie - Memorial Sloan-Kettering Cancer Center. To amerykański „number one” w leczeniu nowotworów. I Od 15 lat ma pracę w laboratorium na hematologii.

    - Badam wszystkie choroby krwi, nowotwory. I wiadomo, że jak zdarzy się jakaś niezwykle rzadka choroba, dosłownie trzy przypadki na świecie, to jeden na pewno będzie w moim szpitalu - podkreśla. - Oglądam tak rzadkie choroby, że w innej placówce nie zobaczyłabym ich przez całe życie.

    Razem z nią w laboratorium pracuje 70 osób. Badają krew czy szpik pacjentów leczących się w głównym budynku (położonym na 1 Ave, między 67 a 68 street), ale także tych, którzy zgłaszają się do licznych filii rozrzuconych na Manhattanie, na Long Island czy w New Jersey. Szpital jest w dobrej kondycji finansowej i choć inne amerykańskie szpitale bankrutują, ciągle się rozwija, dokupowane są nowe budynki. Prowadzonych jest szereg znaczących w światowej nauce badań, a wielu zatrudnionych naukowców to nobliści.

    Robot jak R2D2

    Również laboratorium, w którym pracuje Marzanna, to nowoczesna jednostka.

    - Do pomocy mamy na przykład robota - opowiada. - Wygląda jak R2D2 z „Gwiezdnych Wojen”. Chodzi, roznosi próbki i rozmawia. Na farmacji są z kolei roboty, które roznoszą leki. Mają przystanki, na których się zatrzymują. U nas na hematologii co rusz słychać: „I have a delivery for hematology”. Wtedy wiadomo, że trzeba iść i odebrać próbki z krwią. Mamy też nowoczesne analizatory „Cellavision”, wyposażone w zautomatyzowane, wysokiej klasy mikroskopy. Wkładamy szkiełka, a urządzenie lokalizuje np. potencjalne leukocyty w preparacie, a następnie za pomocą cyfrowej kamery wykonuje wysokiej rozdzielczości zdjęcia poszczególnych komórek i pokazuje na ekranie. Jeśli w Polsce ktoś miałby ten sam system, to mógłby w tym samym momencie widzieć tę samą komórkę. To jest dobre, kiedy na przykład nie ma pewności co do wyniku. Wtedy wysyłam informacje choćby do szpitala John Hopkins w Maryland i drugi analityk może spojrzeć na tę samą komórkę.

    Choć przyznaje, że czasem też siada do normalnego mikroskopu.

    - U nas nie ma „normalnej” krwi, wszystkie próbki, które do nas trafiają, mają jakieś odchylenia od normy. Więc czasem wybieramy zwykły mikroskop, żeby zweryfikować wynik - przyznaje.

    Do pracy chodzi na popołudniową zmianę od 4 po południu do 12 w nocy. W tych godzinach łatwiej jest dojechać z Long Island, na którą przeprowadziła się z rodziną kilka lat temu. Po południu jedzie około 45 minut, w nocy pół godziny. W godzinach szczytu dojazd zająłby jej kilka razy więcej czasu. Jak mówi, Long Island to świetne miejsce do mieszkania, bo choć blisko miasta, to ciszej tu i spokojniej. I choć oboje z mężem płacą wyższe podatki, mają za to dobre publiczne szkoły, i nie muszą posyłać dzieci do prywatnych. A przy dwójce dzieci to ważne. Michał ma 11 lat, Martha 17. Oboje dzięki babciom, które przyjeżdżały do Stanów, by pomóc w opiece, doskonale mówią po polsku. Córka dobrze i chętnie się uczy, w przyszlym roku idzie do collage i myśli o studiach medycznych.

    - Chce być lekarzem, radiologiem, podobnie jak syn mojej koleżanki - mówi Marzanna. - Podoba jej się to, że radiolog pracuje w określonych godzinach, w weekendy nie ma telefonów od pacjentów. Tak niestety jest, u amerykańskich dzieci wszystko ma być „easy”.

    Mąż inżynier od wycieków

    Mąż Marzanny jest inżynierem, absolwentem inżynierii środowiska Politechniki Białostockiej. Poznali się na studiach, w biurze podroży Almatur.

    - On w Almaturze był pilotem wycieczek, a ja korzystałam ze znacznie tańszych dla studentów ofert na wyjazdy zagraniczne - wspomina z śmiechem.

    W Polsce znali się wiele lat. W Stanach pobrali się po roku. Mąż zdał egzaminy państwowe w Nowym Jorku, dzięki temu jego dyplom jest uznawany w całych Stanach. Po zdaniu egzaminu z inżynierii środowiska trafił na listę inżynierów oczekujących na pracę stanową. Dopiero po drugim czy trzecim z kolei interview zaproponowano mu zatrudnienie. W biurze stanowym w upstate of NY (północnej części stanu Nowy Jork) przez kilka lat pracował w departamencie ochrony środowiska, w wydziale wody. Zajmował się inspekcjami rezerwuarów wody w Górach Catskill, oraz oczyszczalniami ścieków w tym szczególnym ekosystemie, jakim jest NYC Watershed (zlewnia wody pitnej dla 10-milionowej metropolii).

    Kiedy jednak kupili dom przeniósł się do innego wydziału tego samego departamentu (NYS DEC, czyli New Jork State Department of Environmental Conservation), do biura na Long Island. Tutaj wchodzi w skład zespołu-pogotowia zajmującego się wyciekami petrochemicznymi i wszelakimi innymi zrzutami materiałów toksycznych, szczególnie do otaczających wyspę wód Oceanu Atlantyckiego. Kiedy np. zatonie łódź i dochodzi do skażenia, wtedy jest wzywany.

    - Jak wiał huragan Sandy, to pracował 24 godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Przez jakiś czas w ogóle nie było go w domu - mówi.

    Marzanna lubi swoje zajęcie i życie w USA. Uważa, że ze studiów wyniosła dużą wiedzę i była dobrze przygotowana do zawodu. Pamięta jedno zabawne zdarzenie z czasów, kiedy wyjechała już do USA.

    - Pochodzę z Ełku i przez całe studia dostawałam od władz Suwałk tzw. stypendium fundowane - wspomina. -  Jeżeli po studiach nie wracało się do rodzinnego miasta i nie szło do pracy, trzeba było to stypendium za pięć lat zwrócić. I pewnego dnia do mojej mamy przyszło wezwanie: mam zapłacić 100 dolarów. Ale ja te pieniądze mogłam już wtedy bez problemu zapłacić. Takie to były czasy.

    Katarzyna Malinowska-Olczyk

     

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.