- Ooo… z Podlasia przyjechali do mnie! Taksówko? – przywitał nas, pięknie „sledzikując” prof. Stanisław Góźdź, twórca Świętokrzyskiego Centrum Onkologii w Kielcach i nasz absolwent.
Prof. Góźdź przyjął nas w swoim gabinecie, przy cieście i kawie z narysowanym na piance z mleka uśmiechem. Niezwykłe spotkanie. Takie, jakie na długo zapada w pamięć. Dwie godziny zleciały jak z bicza strzelił.
Były wspomnienia o studiach na Akademii Medycznej w Białymstoku, o przyjaźni z Szewachem Weissem, o rodzinie, pracy, a także o filozofii życia.
- A byliście już w gabinecie mojego szefa? – zapytał nas. - Bo mój gabinet jest na drugim piętrze, a gabinet szefa na trzecim.
I wtedy Profesor zabrał nas do szpitalnej kaplicy. To tam zaczyna każdy swój dzień.
Potem poszliśmy pod opieką jednego z pracowników zwiedzać ŚCO. I ta wędrówka również była niezwykła. Każdy, kto się dowiadywał, że jesteśmy z Białegostoku, od razu mówił: - Ooo, to Państwo z Alma Mater szefa.
A potem były opowieści o tym, jakim niezwykłym człowiekiem jest prof. Góźdź. O tym, że każdego dnia chodzi po szpitalu i rozmawia z pacjentami. O tym, że pierwszy przychodzi do pracy, a często ostatni wychodzi. O tym, że przed świętami ma czas, by złożyć życzenia wszystkim: poczynając od sprzątaczki, na lekarzach kończąc.
Wyjeżdżaliśmy z Kielc dumni, że prof. Góźdź to nasz absolwent.
Katarzyna Malinowska-Olczyk, Wojciech Więcko: W 1983 roku zaczęła się budowa Świętokrzyskiego Centrum Onkologii. Skąd w ogóle taki pomysł, by w mieście bez tradycji medycznych, stworzyć taki ośrodek?
Prof. Stanisław Góźdź, dyrektor Świętokrzyskiego Centrum Onkologii w Kielcach: - Zamarzyło mi się stworzenie takiego ośrodka z racji tego, jak byli traktowani nasi pacjenci. My byliśmy taką białą plamą. A mi marzyło się zrobić takie centrum, które by przede wszystkim dobrze służyło pacjentowi. Zawsze ciekawiła mnie onkologia. Kiedyś była to taka dziedzina, która nie odnosiła sukcesów. Obserwowało się tylko, że liczba tych przypadków rośnie. Tu, gdzie jest teraz Świętokrzyskie Centrum Onkologii, było pastwisko i pasły się krowy. A teraz mamy publikacje w „Cancer” i są to prace, które wychodzą z tego centrum, z moich laboratoriów. Taką pokonaliśmy drogę, choć każdy mi mówił, że to niemożliwe.
Miał Pan gabinet i pacjentów, których kochał. Co się musiało stać, żeby z takiej strefy komfortu, pracy w godz. 8-15, porwać się z motyką na słońce. I przez kolejne lata użerać się ze wszystkimi przeciwnikami…
- Ja widziałem, jak moi pacjenci umierają. I ta moja bezsilność mobilizowała mnie do tego, by coś zrobić. To wszystko narastało we mnie. Już wcześniej mówiło się, że tu w Kielcach powinno powstać centrum onkologii. I nic nie robiono. Najbliższa onkologia była w Warszawie i w Krakowie. A ja wiedziałem, że zanim ten pacjent ze Świętokrzyskiego tam dojedzie, to ci, co są w Warszawie lub Krakowie, wcześniej się tam dostaną. I wiedziałem, że muszę działać. Wszyscy traktowali mnie, jako szaleńca, wariata. Tu rośnie zboże i tu ma być szpital? - pytali. Było nas na początek pięć osób. Żadnej tradycji radioterapii, nie było histopatologii onkologicznej, fizyki czy radiologii. Dzisiaj z perspektywy wiem, że cierpliwość i pokora na co dzień bardzo cierpko i gorzko smakują. I dziś mogę powiedzieć: ile kto ma cierpliwości, tyle mądrości. Ta ocena przychodzi dopiero po latach. Kiedy zacząłem mówić o budowie ośrodka onkologicznego, miałem 29 lat i słyszałem: kolego, jesteście młodzi, to nie jest wasz problem, my nad tym czuwamy. To były lata 70. Uczyłem się w Warszawie u prof. Tadeusza Koszarowskiego (twórcy polskiej sieci onkologicznej i ówczesnego dyrektora Instytutu Onkologii). On widział, że Kielce są białą plamą i on mnie najbardziej wspierał. Również w Kielcach było wielu mądrych ludzi. Był pierwszy sekretarz partii Maciej Lubczyński, który również miał determinację. I takie były początki.
A kadra?
To prawda, był problem, skąd wziąć kadrę. Fizyków, biochemików, radiologów wykształconych w onkologii, patologów onkologicznych. Potrzebna była fizyka. A tu pustynia. Wziąłem ludzi z ziemi świętokrzyskiej, od Wisły po Pilicę. Młodzież zatrudniałem i wysyłałem na naukę. To moje dzieci, bo tak nazywam swoich asystentów. Był taki czas, że przez 10 lat ponad 400 osób przeszło przez Warszawę i inne najlepsze ośrodki. Tam się uczyli, zdobywali tytuły, i wracali do Kielc. Ja zbudowałem ośrodek w oparciu o własną kadrę. Udało mi się stworzyć jeden z najnowocześniejszych zakładów patologii nowotworów. Szefa tego zakładu wysłałem na stypendium Armii Amerykańskiej do Instytutu Patologii Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych. To był najlepszy ośrodek, taki Watykan dla patologów. Potem trafiłem na prof. Leopolda Kossa, jednego z największych współczesnych patologów. To polski Żyd pracujący w Nowym Jorku i on też mi pomógł wykształcić moich patologów.
I te Pana „dzieci” chciały po latach wracać na Kielecczyznę?
- Tak. Ja im mówiłem: macie jedyną szansę, żeby stworzyć coś, co będzie wasze. Jeśli się służy jako szef, trzeba stanąć przed lustrem i zadać sobie pytanie: czego nie umiem? Bo jeżeli szef nie odpowie na takie pytanie, to będzie niszczył. Działając w imię swojego wyobrażenia dobra, dewastuje wszystko dokoła. A jak się wie, że czegoś się nie umie, to się też wie, że trzeba znaleźć kogoś, kto się będzie znał na tym. Moje myślenie było takie: muszę podzielić, zaprosić. Ty się zajmij tą dziedziną, a ty inną. Przy takim podejściu udało mi się tych ludzi zgromadzić wokół siebie. Jestem człowiekiem żądnym sukcesów. Ale twój sukces jest moim sukcesem. I to, co zawsze powtarzam: czekam na twój sukces, bo to będzie też mój sukces. Jeżeli mamy leczyć na coraz lepszym poziomie, to Ty musisz być lepszy ode mnie. Przy tej potężnej akceleracji wiedzy nie da się opanować wszystkiego. Są pewne typy nowotworów, kiedy muszę pytać swoich asystentów i jestem z tego dumny. Oni już wiedzą, że muszą być lepsi ode mnie. To jest droga do budowania zespołu.
Ja, budując ten zespół, miałem jednak nieco inny problem - chciałem swoimi dziećmi obsadzić stanowiska. Patrzyłem, które z nich ma cechy przywódcze, kto się utożsamia z naszym ośrodkiem, i kto to pociągnie. Wtedy w zapisie o ZOZ-ach był taki punkt, że kierowników działów powołuje dyrektor. Zrobiłem strukturę, w którym nie było oddziałów, a jedynie działy. I to mi klepnęli w ministerstwie. I taką strukturę wprowadziłem. A wtedy podniosło się larum. Usłyszałem, że stosuje bolszewickie metody. Byłem wrogiem numer jeden izby lekarskiej.
Myślę, że w Pana życiu sporo było tych nieżyczliwych. Jak sobie Pan z nimi radził?
- Zawiść jest hołdem wroga. Za wszystkich nieżyczliwych, nieprzyjaciół zawsze trzeba się modlić. Tego nauczyła mnie moja mama. To daje duży dystans i swobodę w działaniu. Największe spustoszenie wprowadza ten, który nienawidzi, bo potrafi w tobie wzbudzić nienawiść do siebie. A wtedy twoja siła się rozprasza i nie idziesz do przodu. A wzniesienie się ponad to wszystko, daje Ci wolność i pozwala iść do przodu. Wiara, to co dostałem od rodziców, to wielka moja pomoc, siła, która pozwala sobie radzić. Dzięki niej człowiek nie jest samotny, znajduje dystans do pewnych rzeczy.
Pan mówi o swoim zespole: moje dzieci. Ale czy nie ma tam już wnuczków?
- No tak, są już dzieci moich dzieci. I też są świetni. Mam pracowników z innych, pobliskich ośrodków. Pytam: dlaczego Kielce? I co słyszę? Bo tu można się uczyć i jeszcze rozwijać. Ja nigdy nie daję ogłoszeń, a ludzie przychodzą sami. Z drugiej strony mam uczniów, którzy poszli dalej w świat. Miałem ucznia, Stefana Olszewskiego, on tworzył tu urologię. Był również po Akademii Medycznej w Białymstoku. Teraz klinika, po jego śmierci, nosi jego imię. Przed śmiercią Stefan namaścił na swojego następcę dr Piotra Chłostę. Bardzo zdolnego lekarza. Piotrek pracował 15 lat. Zrobił habilitację z laparoskopowego operowania raka prostaty. I dostał propozycję objęcia Kliniki w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Ja mu tylko powiedziałem: Piotruś uważaj, bo masz jeden ciężki grzech, jesteś świetnym operatorem. Pamiętaj też, że u ciebie ani dziadek, ani tatuś nie był kierownikiem kliniki. Będzie ci ciężko. Świetnie sobie poradził. Ja na tych zabiegach laparoskopowych, które oni robili na urologii, traciłem finansowo. Ale kiedy widziałem, co oni tymi „patykami” potrafią zrobić w brzuchu… Mężczyźni w trzeciej lub czwartej dobie po operacji wychodzili do domu. Mimo że Piotruś odszedł, dalej ta urologia jest świetna, bo jest dobry zespół. Ja jestem na tym punkcie bardzo czuły. Potrafiłem się pożegnać z profesorem, z kimś znajomym, kto miał cechy wsobne, czyli najważniejsze było u niego „ja”. Jeżeli to „ja” nie komponuje i nie buduje, to nie ma cię, wypad stąd. Medycyna to nie jest teatr jednego aktora. Jako szef musisz pewne rzeczy przycinać, prostować, ale masz też służyć. Jak ty masz rozpęd, to szef nie może hamować, tylko musi pomagać.
Dopiero niedawno odebrał Pan tytuł profesora...
- Tak, a w wieku 64 lat broniłem habilitację. Dlaczego? To wszystko zaczęło się mniej więcej 15 lat temu. Codziennie na odprawie spotykam się z kierownikami klinik i dyżurnymi. Te spotkania są po to, by budować poczucie jedności, tego, że jesteśmy razem. I wtedy na tej odprawie powiedziałem do nich: słuchajcie, wybudowaliśmy zamek, ale ja zapomniałem postawić wieże. Patrzyli na mnie zdziwieni. Żeby móc obrobić nasze centrum onkologii, muszę postawić wieże, a to Wy jesteście tymi wieżami. Miłość do pacjenta macie w sercu, ale nie macie siły rażenia. Przechodzi do was poseł czy senator i mówi: wczoraj w Warszawie zaprosił mnie na obiad prof. Pypciński. I on ma genialne laboratorium. I podjęliśmy decyzję, że całą diagnostykę przeniesiemy z Kielc do Warszawy. Wy wiecie, że tam w Warszawie wcale nie ma cudowności. Ale co możecie zrobić? Ty jesteś doktorem, twoja koleżanka, to tylko lekarka, a on zjadł obiad w Warszawie z profesorem! Jak jesteś profesor czy doktor habilitowany to możesz powiedzieć do takiego posła czy senatora: dziękujemy bardzo za zainteresowanie, ale jak profesor Pypciński będzie miał lepsze możliwości diagnostyczne od naszych, to na pewno skorzystamy. Ale dziś to Pan profesor Pypciński może się uczyć od nas. Żyjemy tu i teraz, i wszyscy bierzemy się za habilitacje. I żebyście nie mówili, że was gnębię, sam też się biorę. I te tytuły teraz o wiele bardziej smakują. Te prace wyszły stąd, nikt nie mówi, że ktoś kogoś dopisał. To wszystko jest nasze.
Kiedy rozmawiamy z naszymi lekarzami, absolwentami, każdy z nich mówi, że przeżył w swojej pracy cud. Czy Pan też miał swoje cuda? Czy to, że powstał ośrodek onkologii w Kielcach to cud? Czy może jakiś pacjent?
- Na pewno moi pacjenci. Jestem dłużnikiem moich pacjentów. Ale prawda jest taka, że najpierw musiałem się ich nauczyć. Jeszcze zanim powstało ŚCO założyłem klub Amicus. Pomógł mi w tym białostoczanin, który wtedy mieszkał w Kielcach - Bogdan Białek. Jest pewien lęk w mówieniu pacjentowi o chorobie onkologicznej. Nie umiemy rozmawiać, boimy się. Taka rozmowa z klubie, poza szpitalem, pomaga w poznaniu się. Jeszcze szpital nie był skończony, a już był klub. To mi pomogło. Jeśli chodzi o te cuda, to w onkologii jest cienka granica między niebem a ziemią. Patrząc oczyma pacjentów onkologicznych, człowiek staje się o wiele bogatszy, wie, co jest w życiu najważniejsze. W zasadzie to, co mnie nauczyli pacjenci, to to, że trzeba dbać o majątek. I ja dbam o majątek, troszczę się o niego. A tym jedynym majątkiem, który daje satysfakcję, pozwala żyć w komforcie - tym majątkiem jest to, ile jesteś w stanie zrobić dobra. I to działanie nieraz wydaje się głupie. Czasem słyszę, po coś to robił? To nieważne, nieistotne. Wiem też, że każdy dobry uczynek musi być ukarany, ale nie ma innej drogi do czynienia dobra. To się najbardziej opłaca. Jak się widzi kruchość tego życia, i tych ludzi, którzy tyle osiągnęli, tacy są bogaci. W momencie zetknięcia z wyrokiem śmierci, bo tak wielu ludzi odbiera diagnozę o chorobie nowotworowej, widzi, co jest w życiu potrzebne. Dokąd gonisz Ty niewolniku banku? Żeby oddać ratę, kupić samochód? Ja nie mam domu. Tu w ŚCO jest mój dom. Mój tata mówił: jesteś synek szewca, synem rzemieślnika i od ciebie zawsze się będzie więcej wymagać. Ale pamiętaj, że za wolność ludzie oddawali życie. Ale ty musisz o wolność walczyć każdego dnia. Wtedy to nie za bardzo rozumiałem. Ale z każdym rokiem swojego życia widziałem, czym jest ta wolność, jakie trzeba mieć w życiu zasady. Pójście na skróty jest drogą donikąd.
Czy prosi Pan o coś swoich pacjentów?
- Tak, proszę. Mówię do moich pacjentów: jesteś tak bliska/bliski i miły Panu Bogu, że proszę ci o zdrowaśkę. I potem to czuje. W sytuacji, kiedy coś wydaje się niemożliwe, raptem znajduje się rozwiązanie. Pierwsza instalacja PET-a najnowszej generacji w Europie. Biologia molekularna. Takie poczucie omodlenia daje wielkie bezpieczeństwo. Czuje tę modlitwę, to dobro, które wraca. Ile zawistnych czynów było planowanych… Ile problemów. A potem nie wiadomo skąd te drzwi się uchylają i udaje się przejść.
Profesorze, 41 lat temu zaczął Pan tworzyć ten ośrodek, od 28 lat jest Pan jego dyrektorem. Czy wychował Pan już swojego następcę? Czy będzie miał podobne podejście do pacjentów, do życia…
- Ja się cały czas spieszyłem, żeby mieć własne kadry. I jest taka osoba. Ale jeszcze nie wie, że ją sobie wybrałem. Stawiam ją w pewnych sytuacjach, tak żeby wiedziała, co ma robić. Cały czas o tym myślę, ale to mnie nie paraliżuje.
Jakie rady daje Pan swoim asystentom?
- Zawsze powtarzam swoich dzieciom: nie dajcie zgasić marzeń. Na wykładach swoim studentom pokazuję zdjęcie, jak tu chodzą krowy i jest pastwisko. Zobaczcie, tu na części tego placu rosło zboże. Chcieć to móc. Jeżeli masz determinację, dużo pracujesz, dużo się modlisz, możesz coś osiągnąć. Zawsze też powtarzam, że pacjent potrzebuje lekarza, a czy on jest z tytułem doktora czy profesora, to drugorzędna sprawa. Można być genialnym lekarzem czy diagnostą, ale jeśli chcecie, by pacjent to w was zobaczył, to w pierwszym rzędzie musicie być człowiekiem. Bo jeżeli zobaczy tylko zimnego fachowca, to powie: do tego drania więcej nie pójdę. A jeżeli zobaczy człowieka, to on dopiero może odkryć twoją doskonałość. Bez tego będziesz wściekły, będziesz strzelał fochy i nic nie zrobisz.
Prof. Stanisław Góźdź jest synem Stanisława, z zawodu szewca. Od piątego roku życia pomagał ojcu w warsztacie. Kiedy uczył się w szkole średniej, jego ukochana mama Maria zachorowała na gościec. Bardzo cierpiała, przykuta do łóżka przeżyła kolejne 45 lat. Przyszły doktor przeszedł szkołę życia: w dzień się uczył, a popołudniami wraz z czwórką rodzeństwa opiekował się mamą i pomagał tacie w warsztacie. Jak sam mówi, te doświadczenia, to był jego Harvard. Jest absolwentem Akademii Medycznej w Białymstoku z 1974 roku. Po skończeniu nauki wrócił do rodzinnych Kielc. Tam zaczął specjalizację z neurologii, ale dziedziną, która go fascynowała, była onkologia. Właśnie podczas specjalizacji z onkologii w Warszawie zamarzył o wybudowaniu szpitala w Kielcach dla chorych na raka. W 1983 r., po latach starań, rozmowach i konsultacjach rozpoczęła się budowa, która z przerwami trwała aż do 1991 roku, kiedy to ośrodek został oficjalnie otwarty. Zaś prof. Góźdź został pierwszym i, jak dotąd, jedynym jego dyrektorem. Sam w międzyczasie zrobił kilka specjalizacji: z onkologii klinicznej, radioterapii, chemioterapii i medycyny społecznej. W wieku 64 lat zrobił habilitację, a rok temu, na 70 urodziny, odebrał tytuł profesora. W Kielcach jest bardzo znaną postacią, mówią o nim Ojciec Dyrektor, z czego jest dumny. Kierowane przez niego ŚCO to jedna z najnowocześniejszych w Polsce placówek diagnostyki i terapii chorób nowotworowych. Już w 2001 r. ŚCO zostało przyjęte do Organizacji Europejskich Instytutów Onkologicznych jako drugi ośrodek z naszego kraju (po Centrum Onkologii w Warszawie). Jest ciągle rozbudowywane, obecnie w jego strukturach działa 14 klinik i 30 poradni specjalistycznych, pracuje 1600 osób (w tym 220 lekarzy). Ma wiele nowoczesnych, unikatowych urządzeń do diagnostyki. Dwa miesiące temu uruchomiono m.in. PET najnowszej generacji, drugi tego typu w Europie.