Jego recepta na sukces? Marzyć i ciężko pracować. Wiele lat temu dr Stanisław Góźdź zamarzył o stworzeniu ośrodka onkologicznego na Kielecczyźnie. I po wielu latach celu dopiął. Jego przygoda z medycyną zaczęła się 40 lat temu, kiedy opuszczał mury Akademii Medycznej w Białymstoku.
Dr Stanisław Góźdź: - Dla mnie najważniejszą rzeczą jest, by co rano móc z czystym sumieniem spojrzeć moim pacjentom w oczy. Nigdy nie wprowadzałem limitów, bo jeśli do onkologa przychodzi pacjent, to znaczy, że ma wskazania |
Jak podkreśla dr Góźdź, Białystok wciąż pozostaje niezwykle bliski jego sercu. Z tym miastem wiążą się jego najpiękniejsze wspomnienia z młodości. Spacery po Puszczy Knyszyńskiej, zbieranie poziomek. Szczególnie zapadła mu w pamięćbiałostocka gwara, którą wielokrotnie słyszał przechadzając się po Siennym Rynku:
- Do dziś pamiętam dialogi z autobusu. Choć wtedy w Białymstoku nie mówiło się autobus, tylko „kamunikacja”. Pamiętam te śpiewne dialogi, zaciąganie, „daj dla mnie”, „daj dla niego”. Wtedy w telewizji leciała „Saga rodu Forsyte’ów”. Pamiętam, kiedyś jechałem tą kamunikacją, rozmawiało dwóch mężczyzn. Jeden z nich pyta: A sagę widział? Widział. I co? A ło. Te „a ło” - to oznaczało zachwyt. To było takie śliczne. Pamiętam, jak żona przyjechała z Warszawy, to się nadziwić nie mogła, że ludzie ze sobą rozmawiają w autobusie. Bo w stolicy czy innych miastach każdy starał się stanąć jak najdalej od siebie, o rozmowach nawet nie wspominając.
Dr Góźdź wybrał Białystok na miejsce studiów, bo zauroczyło go to miejsce już podczas pierwszej wizyty, jeszcze w szkole średniej.
- Miał taki kameralny charakter. Wszystko niemal w jednym miejscu, blisko siebie. Komfortowo, i to mi odpowiadało. Wybór okazał się trafiony: znakomita atmosfera, taka rodzinna. Na studiach nie było się bezimienną osobą. I muszę przyznać, że ta niepisana solidarność pozostała do dziś. Jak się spotka kogoś, kto skończył AMB, to od razu powstaje jakaś sympatia i zrozumienie.
Syn szewca
Jednak wybór medycyny nie był tak oczywisty. Jego ojciec, również Stanisław, był szewcem. Kiedy syn miał pięć lat, zaczął go wprowadzać w arkana swego rzemiosła. A był ceniony w tym fachu, buty zamawiali u niego m.in. miejscowi biskupi.
Kiedy uczył się w szkole średniej, jego ukochana mama zachorowała na gościec. Bardzo cierpiała, przykuta do łóżka przeżyła kolejne 45 lat. Przyszły doktor przeszedł szkołę życia: w dzień się uczył, a popołudniami wraz z czwórką rodzeństwa opiekował się mamą i pomagał tacie w warsztacie.
- Mama, mimo tej strasznej choroby, była najpogodniejszą i najcierpliwszą osobą, jaką znałem - wspomina. - W rodzinie nazywano ją Świętą Marychną. Była też bardzo wierząca. Kiedy poszedłem na studia medyczne, nie miałem wątpliwości, że to właściwy wybór. A teraz z perspektywy lat nie wyobrażam sobie innego zajęcia. Zresztą nie uważam, że lekarz to zawód, to raczej pasja, powołanie.
Druga „święta” w życiu dr Góździa to jego żona Elżbieta. Równie cierpliwa i wyrozumiała.
- Zawsze twierdzę, że to moja aktualna żona, choć ta sama od 50 lat - śmieje się. - Razem się wychowaliśmy, mieszkaliśmy po sąsiedzku. Razem chodziliśmy do szkoły podstawowej i średniej. Potem ona poszła na germanistykę do Warszawy, a ja na medycynę do Białegostoku.
W 1972 roku pobrali się. Wówczas pani Elżbieta przeprowadziła się do Białegostoku. Zamieszkali w pierwszym wspólnym mieszkaniu wynajmowanym na poddaszu domku na Dojlidach - przy ul. Sępiej 6. Po sąsiedzku mieszkało małżeństwo z roku: Paweł i Krystyna Jakubiczowie. Żona zaczęła pracę jako germanistka w III LO. Uczyła tam niemieckiego im.in. Marka Wojtukiewicza (dziś profesora, kierownika kliniki onkologii UMB), z którym Góździowie przyjaźnią się do dziś. Ostatni egzamin na studiach przyszły pan doktor zdawał u prof. Marii Byrdy z medycyny sądowej. Zdał go we wcześniejszym terminie, a 27 czerwca 1974 roku, w dniu kiedy egzamin z sądówki zdawał cały rok, na świat przyszedł jego pierworodny - Wojciech.
- Tak, mam jeszcze jedną pamiątkę z Białegostoku - syna - śmieje się. - Teraz jest już adwokatem, ma dwoje dzieci (drugi syn Michał urodził się już w Kielcach).
Właściwe spotkania
Po skończeniu studiów, latem 1974 roku, rodzina Góździów wraca do Kielc. Kolejnym etapem jest staż w szpitalu wojewódzkim, zaraz potem specjalizacja z neurologii, choć ta dziedzina niespecjalnie pana Stanisława interesuje:
- Zawsze fascynowała mnie onkologia. A wówczas w Kielcach była tylko jedna poradnia onkologiczna z trzema gabinetami. Rozpocząłem więc pracę w jednej z tych poradni i zacząłem jeździć do warszawskiego Instytutu Onkologii, by zrobić specjalizację. Wtedy zakiełkowała mi myśl, że w Kielcach trzeba stworzyć pełnoprofilowy ośrodek leczenia pacjentów onkologicznych.
W Warszawie dr Góźdź spotkał prof. Tadeusza Koszarowskiego, wówczas dyrektora Instytutu Onkologii. Profesor prowadził badania poświęcone epidemiologii nowotworów, organizował Centralny Rejestr Nowotworów oraz Zakład Organizacji Walki z Rakiem. Działał też na rzecz powstawania pracowni epidemiologicznych. W wyniku jego starań w 1984 otwarto ursynowskie Centrum Onkologii.
- Profesor miał wizję utworzenia sieci placówek onkologicznych w całym kraju - wspomina. - Kieleckie było wówczas białą plamą. Pacjenci musieli jeździć do Krakowa i Warszawy. Żeby jednak przekonać decydentów, że taki ośrodek jest potrzebny w Kielcach, musiałem operować cyframi, wskaźnikami. Brałem więc od prof. Koszarowskiego z Centralnego Rejestru Nowotworów karty pacjentów z Kielecczyzny do domu i z żoną nocami je liczyliśmy i opracowywaliśmy dane.
Wtedy na jego drodze pojawiła się kolejna przychylna mu osoba: dr Tadeusz Szelachowski, absolwent Akademii Medycznej w Białymstoku z 1955 roku, wówczas wiceminister zdrowia. Dr Góźdź nie ma wątpliwości, że gdyby nie życzliwość Szelachowskiego, ośrodek onkologiczny w Kielcach nigdy by nie powstał.
- Popatrzył na młodego szaleńca, który porywał się na jakiś mało realny pomysł, ale nie wyrzucił go z gabinetu. W moim planie zobaczył cel i bardzo mi pomógł. Jak widać opłaca się marzyć i pracować - przekonuje.
Gigant w Kielcach
W ciągu ok. 10 lat po powstaniu Świętokrzyskiego Centrum Onkologii wyleczalność z powodu chorób nowotworowych w woj. świętokrzyskim wzrosła o 18 proc., zaś umieralność spadła o 10 proc. |
Budowa ośrodka onkologicznego zyskała przychylność ówczesnych władz, zostały przydzielone pieniądze, jako inwestycji centralnej. W lipcu 1983 roku budowa ruszyła. Nie wszystko szło jednak po myśli dr Góździa. Budowę wielokrotnie wstrzymywano. Dopiero po ośmiu latach, w 1991 roku, ośrodek został oficjalnie otwarty. Zaś dr Góźdź został pierwszym i, jak dotąd, jedynym jego dyrektorem. Obecnie szpital mieści się na 16 ha, ma 48 tys. metrów kw. powierzchni (dla porównania obecnie Uniwersytecki Szpital Kliniczny ma około 45 tys. mkw), a już od kwietnia (kiedy zostanie oddana do użytku rozbudowana klinika hematologii z ośrodkiem transplantacji szpiku na 60 łóżek) będzie mieć 53 tys. mkw. Jest tam 13 oddziałów i klinik, blok operacyjny, 12 zakładów i 30 poradni. W Kielcach został zamontowany drugi w Polsce PET, są cztery tomografy komputerowe i dwa rezonanse magnetyczne. Obecnie pracuje tam 1300 osób w tym 200 lekarzy i 450 pielęgniarek. Dyrektor nie uznaje outsourcingu, zatrudnia własny personel sprzątający, ma też własną kuchnię. Stawka żywieniowa jest jedną z najwyższych w kraju i wynosi ok. 25 zł.
- Na jedzeniu nie można oszczędzać, bo jedzenie to część leczenia - tłumaczy. - Jeśli chodzi o sprzątanie, to już niejedna firma próbowała wejść do szpitala z tą usługą. Ja jednak na bieżąco monitoruję florę bakteryjną, ilość zakażeń szpitalnych i wiem, że tylko dzięki temu, że mam tak solidnych i odpowiedzialnych pracowników, w szpitalu jest tak czysto.
Dr Góźdź najbardziej zadowolony jest z tego, że jego ośrodek to miejsce, gdzie pacjent onkologiczny może być leczony kompleksowo. Pod jednym dachem jest opieka onkologiczna, ale też poradnie np. neurologiczna, diabetologiczna czy urologiczna.
- Pacjenci onkologiczni chorują też na cukrzycę, miewają uszkodzone nerki, wątrobę, mają problemy kardiologiczne - twierdzi. - A ja mam zespół ludzi, którzy są w stanie monitorować różne funkcje życiowe.
Ciekawostką jest też niespotykany w innych ośrodkach pełnoprofilowy oddział medycyny paliatywnej, gdzie trafiają pacjenci w stanach terminalnych.
- Byłoby nieludzkim zostawiać takich pacjentów samych sobie czy też bezradnej rodzinie - tłumaczy Góźdź.
Nie ma limitów
Sam w międzyczasie zrobił kilka specjalizacji: z onkologii klinicznej, radioterapii, chemioterapii i medycyny społecznej. Podkreśla, że choć jest dyrektorem, nie jest menedżerem, tylko przede wszystkim lekarzem.
- Dla mnie najważniejszą rzeczą jest, by co rano móc z czystym sumieniem spojrzeć moim pacjentom w oczy - mówi. - Nigdy nie wprowadzałem limitów, bo jeśli do onkologa przychodzi pacjent, to znaczy, że ma wskazania. Jak mam problem, to nie załatwiam tego przez prasę czy telewizję. Efekt jest taki, że często z trudem wiążę koniec z końcem. Ubiegły rok co prawda zakończyłem bez strat, ale jak brakuje pieniędzy, to mam problem.
W rozmowie nie wspomina nic, że przez swoje podejście do życia, jest bardzo ceniony przez pacjentów. Nie wspomina o nagrodach, jakie do tej pory otrzymał. W internecie dużo można o tym znaleźć. M.in. to, że w Watykanie otrzymał medal „Dobry Samarytanin” w uznaniu za „jego pochylenie się nad cierpiącym i wielką miłość do chorych”. Jednocześnie został konsultorem Papieskiej Rady ds. Służby Zdrowia i Ludzi Chorych.
- Nie umiem poruszać się po internecie - przyznaje. - Jak coś potrzebuję, to mam asystentkę, która mi wszystko przygotowuje.
Z internetu dowiaduję się, że dr Góźdź wolne chwile lubi spędzać aktywnie: biegając i jeżdżąc na rowerze, a także wędrując po górach. Może dzięki temu wciąż jest pełen zapału i ma głowę pełną nowych pomysłów i planów.
- Mam jeszcze wiele marzeń - przyznaje. - Chcę wybudować klinikę medycyny paliatywnej, która będzie spełniała wszystkie współczesne standardy, pawilon profilaktyki onkologicznej. Chciałbym rozbudować rehabilitację, zaś biologię molekularną poszerzyć o immunoterapię. Jeszcze dużo przede mną.
Katarzyna Malinowska-Olczyk