Po raz siódmy wyruszyli w podróż dokoła świata, czwarty raz wspólnie z córką. Byli już w 130 krajach. To dla żony pan Krzysztof porzucił dobrze zapowiadającą się karierę chirurga i z Białegostoku wyjechał na drugi koniec świata - do Australii
Podróżowanie - to sposób na życie Krzysztofa Furmana i jego żony Grażyny. Było ono ich pasją jeszcze zanim się poznali. Połączył ich białostocki klub podróżnika, gdzie zostali „wyswatani” przez wspólną koleżankę. To dla żony porzucił karierę chirurga (tak jak ojciec, absolwent pierwszego rocznika AMB, pracował w Klinice chirurgii klatki piersiowej) i w 1999 roku wyjechał do Australii, gdzie pani Grażyna mieszkała od wielu lat. Ich życie we dwoje dzieliło się na okresy intensywnej pracy przez kilka miesięcy, a potem podróżowania. Nie zmienili trybu życia, kiedy na świat w kwietniu 2007 roku przyszła ich córka. Choć, jak przyznają, mieli trochę obaw, czy z dzieckiem będą mogli dalej prowadzić taki tryb życia, jak wcześniej. Najtrudniejsza była pierwsza podróż. Przyjechali do Polski, by pokazać 4-miesięczną córkę rodzinie.
Przeczytaj inne historie: Absolwenci UMB
- Z malutką Wiktorią wybraliśmy się autobusem do Tykocina. I wszyscy nas pytali, czy nie boimy się podróżować z tak małym dzieckiem. Nikt nie wiedział, że ona przyleciała z Australii - wspomina ze śmiechem p. Krzysztof.
Potem jeszcze „wyskoczyli” na Maltę. Stamtąd wrócili do Australii. Podróż przebiegła bezproblemowo. Kiedy więc Wiktoria skończyła 11miesięcy wyruszyli z nią w pierwszą podróż dokoła świata. Odwiedzili Chiny, Turcję, Grecję, Rumunię, Bułgarię. Stamtąd polecieli do USA i Kanady.
- Wybieraliśmy miejsca cywilizowane, gdzie jest dostęp do opieki medycznej, nie ma chorób tropikalnych, takich jak żółta febra czy malaria - opowiada Furman. - W czasie podróży zdarzyło się nam - mnie i żonie - zachorować. Córka nie miała żadnych problemów zdrowotnych. I to nam dodało odwagi.
W kolejnych podróżach zaczęli więc wybierać trasę jeszcze odważniej. Odwiedzili Tajlandię, Sri Lankę, RPA, Algierię, Hiszpanię, Chorwację, Iran, Gruzję, Armenię, Azerbejdżan… Wiktoria była już w ponad 50 krajach, cztery razy wspólnie z rodzicami okrążyła ziemie. I - jak przyznaje pan Krzysztof - choć bardzo lubi podróże, to w tych wielomiesięcznych wyprawach trochę jej brakuje kontaktów z rówieśnikami, przyjaźni, które mogłaby nawiązać na dłużej.
- Łaknie towarzystwa. Jak kogoś widzi, zaraz zagaduje. Zna polski, angielski, parę słów po hiszpańsku, parę po chińsku - mówi Krzysztof Furman. - Jedyny problem jest z jedzeniem. W Melbourne jest niejadkiem i w podróży też je tylko określone rzeczy, to, co lubi. I z tym jest problem.
Jak mówi pan Krzysztof, w większości krajów ludzie są pozytywnie nastawieni do turystów. Ale jeszcze łatwiej podróżuje się z dzieckiem. To pozwala od razu przełamać wszelkie lody, a już szczególnie w krajach azjatyckich, muzułmańskich, gdzie dzieci są wprost hołubione. To, z drugiej strony, bywa też nieco uciążliwe.
- Byłem z Wiktorią w Turcji, mieliśmy przesiadkę w Istambule. Zostaliśmy tam może pięć godzin. W ciągu takiego czasu Wiktoria była ze 20-30 razy pogłaskana, poczęstowana cukierkiem, obdarowana jakimś drobiazgiem - mówi.
Podróż w czasie
Są miejsca, gdzie jeszcze nigdy nie byli, ale też takie, gdzie chcieliby wrócić - np. do Indonezji.
- Tam jest mnóstwo wysp, a każda z nich to oddzielna kultura - opowiada. - Czasem podróże tam są nie tylko podróżami w przestrzeni, ale i w czasie. Choćby taka zachodnia Papua Nowa Gwinea. To miejsce, gdzie ludzie do dziś żyją jak w epoce kamienia łupanego. Kobiety chodzą nago, tylko w spódniczkach z trawy, a mężczyźni noszą tykwy na przyrodzeniu. Z kolei w Etiopii czy Jemenie człowiek zatrzymał się w okresie średniowiecza.
Pan Krzysztof i jego żona Grażyna byli już w ponad 130 krajach świata. Zostało im jeszcze około 60.
- Wiadomo jednak, że nie wszędzie jest bezpiecznie czy ciekawie - mówi. - Bardzo słabo znamy np. Tybet. Z kolei Chiny czy Brazylia to takie kraje -kontynenty, gdzie można spędzić całe życie, a dobrze ich nie poznać.
Z Panem Krzysztofem spotykam się w lipcu. Jest w trakcie siódmej podróży dookoła świata (czwarty raz wspólnie z Wiktorią). Do Polski cała rodzina przyleciała z Turcji, wcześniej byli w Kolumbii, na Borneo, w Tanzanii. Z Polski polecieli na Karaiby - do Trynidadu – zobaczyć, jak żółwie skórzaste składają jaja. Stamtąd na Alaskę. A potem przez Stany Zjednoczone, z Montany, mieli jechać do Meksyku i Ameryki Środkowej: do Kostaryki i Nikaragui. Teraz prawdopodobnie są już w Ameryce Południowej, gdzie będą zwiedzać Brazylię, Chile, Argentynę i Wenezuelę.
- Jak Wiktoria pójdzie do szkoły (od 1 lutego 2013 roku) ciężko będzie się nam wybrać w taką długą podróż, tak daleko od Australii - tłumaczy to szalone tempo.
Widzę, że Pan Krzysztof nieco przerażony jest wizją, że będzie musiał przystopować z podróżami.
- Zawsze będziemy mogli jeździć oddzielnie, a i zostaną jeszcze wakacje na wspólne podróżowanie - mówi niepewnie.
Z drugiej strony nieco się cieszy, że będzie mógł przystopować z pracą, bywać w domu w weekendy, popołudniami czy w niedziele. Teraz, jak na australijskie warunki, pracuje bardzo intensywnie - po 60-70 godzin tygodniowo:
- Pracuję jako lekarz rodzinny, ale biorę też dyżury nocne szczególnie w weekendy. W Australii lekarz rodzinny musi zapewnić opiekę także w nocy, w weekendy i w święta. Są specjalne agencje, które zajmują się organizowaniem opieki lekarskiej po godzinach pracy gabinetów lekarzy rodzinnych. I dobrze płacą za takie dyżury. Biorę 4-5 w tygodniu nocnych dyżurów, na co żona bardzo narzeka.
Wolny zawód
Zawód lekarza daje mu wolność. W Australii brakuje bowiem medyków, szczególnie lekarzy rodzinnych, i zawsze praca na nich czeka. Pani Grażyna, jako inżynier, też nie narzeka, ale ona, po powrocie z podróży, pracy szuka przez kilka tygodni.
- A ja mogę podjąć pracę dosłownie na drugi dzień - podkreśla pan Krzysztof. - A taki system pracy, jaki mam, pozwala mi mieć swobodę. Sam reguluję, ile chcę pracować, a ile mieć wolnego. Bo np. mogę ciężko pracować przez 8 miesięcy, ale potem na 12 miesięcy jechać w świat.
Pracuje w międzynarodowym towarzystwie. Większość jego kolegów jest spoza Australii: z Rosji, Indii, Chile, Salwadoru czy Tajlandii. Pielęgniarki są z RPA, ale też z Syberii.
- Ale ten swoisty tygiel narodów nie przeszkadza w pracy - opowiada. - Jeden lekarz szanuje drugiego i stara się mu pomagać. Każdy z nich kiedyś przyjechał do Australii i startował od zera. Każdy rozumie, że jesteś nowy, że możesz mieć kłopoty językowe, a twoja wiedza może być kulawa.
Dr Furman po przyjeździe do Australii musiał odbyć staż i nostryfikować dyplom. Ale, jak podkreśla, podczas egzaminów w niewielkim stopniu sprawdzana była wiedza medyczna:
- W Australii panuje przekonanie, że medycyny, tej praktycznej, każdy lekarz zdąży się nauczyć na stażu pod opieką mentora, a najważniejszy jest kontakt z pacjentem. Najtrudniejszy jest egzamin ustny, składający się z sytuacyjnych przypadków. Sprawdza się podczas niego, czy lekarz umie porozumieć się z pacjentem i potrafi wszystko mu wytłumaczyć, a nie czy np. zna dawki leków. To było dla mnie novum, bo tego w Polsce nie byłem uczony. Pacjentowi w Polsce nie mówiło się dużo, a jak się już tłumaczyło to zawiłym medycznym językiem. Na egzaminie w Australii trzeba było wyjaśnić choremu, którego grał aktor, co się z nim dzieje, co będzie dalej, jakie są rokowania. Pacjent musi mieć poczucie, że lekarz się nim dobrze zajął.
Np. na egzaminie pan Krzysztof miał taką sytuację: musiał poinformować na niby pacjenta, że ten ma raka. Oceniany był sposób, w jaki to zrobił.
- Nie mogłem wprost powiedzieć: wyniki są złe, ma pan raka - tłumaczy. - Trzeba było zapytać: czy ktoś jest może z panem? Czy może zadzwonimy po kogoś z rodziny? Jak aktor zaczynał płakać, to trzeba było mu podać chusteczki, i dać mu się wypłakać, a nie próbować z nim w tym momencie rozmawiać. Można zaproponować: może jutro się spotkamy, powiem panu więcej. Za niewłaściwe zachowanie można oblać egzamin. To było najtrudniejsze. Studenci z Australii, można powiedzieć, „wysysają” taką wiedzę już podczas studiów, ona do nich przenika od samego początku nauki, dlatego wiedzą, jak się w takich sytuacjach zachować. Dla nas, lekarzy spoza Australii, było to najtrudniejsze.
Katarzyna Malinowska-Olczyk
Ile to kosztuje?
Bilet lotniczy dokoła świata kosztuje około 4 tys. dolarów na osobę dorosłą i około 3 tys. w przypadku dziecka. Ubezpieczenie trzyosobowej rodziny w Australii kosztuje około tysiąca dolarów. W zależności od kraju na dzień trzeba przeznaczyć od 15-20 dolarów np. w Indonezji, a do 100 dolarów na Grenlandii, która, choć niezmiernie ciekawa, ale jest bardzo droga.