To historia jak hollywoodzkiego love story. Zakazana miłość, rozłąka bohaterów i wielka tęsknota. Ona rzuca wszystko i jedzie do niego. Zaczyna wszystko od zera… Miejsce akcji: Pałac Branickich, AMB i USA. Bohaterowie nie mogą tylko razem jeździć samochodem, bo strasznie się wtedy kłócą.
To bardzo skrócona i podkoloryzowana historia życia prof. Ireny Sarosiek. Naszej absolwentki, która porzuciła całkiem nieźle zapowiadającą się karierę na AMB i za mężem wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Tam zaczęła wszystko od zera i osiągnęła wielki sukces zawodowy (prywatny też). Jej mąż Jerzy, to też nasz absolwent. Otarł się o Nobla. Za swoje zasługi został wyróżniony tytułem Doctora Honoris Causa UMB.
Z prof. Sarosiek rozmawialiśmy tuż po uroczystości inauguracji roku akademickiego, która odbyła się w Auli Magna Pałacu Branickich. Podczas tego wydarzenia prof. Sarosiek wygłosiła wykład inauguracyjny o roli kobiet w amerykańskiej nauce.
Katarzyna Malinowka-Olczyk: Aula Magna to chyba dla Pani miejsce szczególne. Tu odbierała Pani dyplom ukończenia studiów, tu wyszła za mąż…
Prof. Irena Sarosiek: - Tak, to wyjątkowe miejsce. W pamięci mam momenty sprzed 42 lat, kiedy brałam ślub z moim mężem Jerzym. Pamiętam czerwony dywan, schody, którymi szłam na górę. Była to podróż w nieznane. To, że uroczystość była w auli, to dodawało światła, takiej dostojności. Oboje z mężem byliśmy wtedy związani z uczelnią. Ja byłam studentką, on wykładowcą. Były tam dwa fotele, siedzieliśmy w nich, trzymając się poręczy i nie wiedząc, co nas czeka, co przyniesie życie. A życie uplotło nam dużo ciekawych wydarzeń. Dziś mogę powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Jestem bardzo wdzięczna za to wszystko, co mam, i bardzo jestem wdzięczna za to, czego nie mam - myślę tu o chorobach.
Właśnie: miłość pomiędzy wykładowcą i studentką. Taka sytuacja nie miałaby szans wydarzyć się w Stanach, gdzie teraz mieszkacie. A jak to wszystko się zaczęło?
- Mąż był moim nauczycielem na „Diagnostyce medycznej” na trzecim roku. Kazał nam się uczyć z trzech książek i powiedział, że jak nie będziemy się starać, to on ocenę podzieli przez liczbę książek, jakie przeczytaliśmy. Byłam w grupie razem z trzema kolegami. Myślałam, że ten wykładowca bardzo mnie nie lubi. Bo jak któryś z kolegów nie wiedział czegoś, to on zawsze zwracał się do mnie: to może Pani mi powie. Bałam się, że obleję, więc się pilnie uczyłam. A w bibliotece była tylko jedna książka „Diagnostyka” Orłowskiego. Jedna osoba, która miała akurat tę książkę, czytała i robiła notatki przez kalkę dla innych. Przez cały rok adiunkt Jerzy Sarosiek dokręcał mi śrubkę, chciał mnie sprawdzić, co umiem. Po tym roku akademickim zaczęliśmy coraz więcej spotykać się, rozmawiać, spacerować po parku. Mój przyszły mąż pokazywał mi chmury i nawiązywał do pięknych obrazów, które widział we Włoszech. Imponował mi opowieściami łączącymi przyrodę i sztukę. Byłam wtedy bardzo młodą dziewczyną. Wyszłam za mąż, kiedy miałam 22 lata, to było po czwartym roku studiów. Na piątym roku miałam już syna, a jak przyszłam odebrać dyplom studiów, to już był zaplanowany drugi syn. Z dwójką dzieci rozpoczęłam pracę zawodową. Po ukończeniu studiów pracowaliśmy razem z mężem na uczelni przez kolejne osiem lat. Ja pracowałam w Klinice Ginekologii i Położnictwa z prof. Stefanem Soszką, prof. Marianem Szamatowiczem, prof. Wandą Kazanowską i docent Izabellą Sipowicz. Dwa lata po ukończeniu studiów urodziłam córkę, Oleńkę.
A skąd wzięły się Stany w Państwa życiu?
- W 1981 roku mój mąż wyjechał po raz pierwszy na stypendium do New York Medical Collage. To było jego wielkie marzenie. Już jak mi się oświadczał, to mówił, że bardzo by chciał pojechać do Stanów Zjednoczonych, pracować tam naukowo. Myślałam wtedy, że żartuje. Mąż wyjechał w czasie stanu wojennego. Nasza córka Ola miała wtedy dwa miesiące, więc męża mogłam jedynie odprowadzić do windy w bloku przy ul. Podedwornego, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Zostałam sama z trójką małych dzieci. Na szczęście byli tu moi rodzice, którzy uwielbiali nasze małe pociechy. Moja najwspanialsza Mama, kochająca Babcia Ania, bardzo mi pomagała przetrwać smutne i przepiękne chwile pełne codziennych uśmiechów i problemów wzrastających i chorobliwych dzieci. Po dwóch latach mąż wrócił i ponownie poleciał za ocean. Potem był 1986 rok. I Czarnobyl. Postanowiliśmy wyjechać na jakiś czas.
Zdecydowała się Pani wyjechać z trójką małych dzieci do obcego kraju. Nie znała Pani języka. Jak Pani dała radę?
- Nie znałam języka, to prawda. Znałam rosyjski, niemieckiego uczyłam się w liceum, a na studiach łaciny. Pamiętam, że odprowadziłam dzieci do szkoły, szłam ulicą, a ktoś do mnie powiedział: „hello ma'am”. Pomyślałam sobie: a skąd on wie, że ja mam dzieci, że jestem mamą, przecież nie mam tego wypisanego na czole? Nie wiedziałam, że „ma'am” to skrót od słowa madame i tak się grzecznościowo zwraca do kobiet. Moje dzieci już trzeciego dnia pobytu poszły do Pocantico Hills - szkoły ufundowanej i zlokalizowanej na posiadłościach Rockeffelera NY. Miały tam wspaniałe warunki do nauki. Ja zostawałam w domu sama, nie miałam pozwolenia na prace, nie umiałam się z nikim porozumieć. Jak przychodziła sąsiadka o coś zapytać, nic nie rozumiałam, musiałam wołać dziecko, żeby mi powiedziało, o co chodzi. Przychodziły momenty zwątpienia: myślałam sobie, czy dobrze zrobiłam, że tu przyjechałam? Tęskniłam za krajem, za rodzina, za mieszkaniem w Polsce, które zamknęliśmy na klucz. Ten wyjazd, który miał być tylko na kilka miesięcy, najwyżej na rok, przeciągnął się. Moje dzieci zostały wrzucone na głęboką wodę, ale bardzo szybko nauczyły się pływać. Ja po jakimś czasie dowiedziałam się, że jest szkoła w mieście, do której mogę pójść na kurs angielskiego. Chodziłam, kiedy dzieci były w szkole. Uczyłam się wtedy, kiedy one spały. Jak czegoś nie rozumiałam, to słowo po słowie tłumaczyłam. Języka codziennego uczyłam się z telewizji. Miałam jednak bardzo dużo entuzjazmu. Egzamin z angielskiego w tej szkole zdałam bardzo szybko. I tak pomalutku, krok po kroku, wyszłam z tej swojej skorupki, otworzyłam się na inną kulturę, inne podejście, inne oczekiwania. Amerykanie generalnie są sympatyczni i mają bardzo dużo zrozumienia dla emigrantów. Na przykład u nas na uczelni, w jednym departamencie jest prawie 30 różnych narodowości. Jesteśmy posklejani z różnej i bardzo kolorowej gliny. Mamy różne kulturowe obyczaje i ekspozycje z przeszłości, różne oczekiwania i różne metody rozwiązywania ludzkich problemów, a mimo to odnajdujemy się. Jesteśmy sobie bliscy i wspierający w codziennej pracy lekarskiej i służbie pacjentowi. Żadne geograficzne, historyczne i kulturowe granice nie mają wtedy znaczenia, jest tylko potrzebujacy, chory człowiek. I to jest piękne!
Jak Pani zaczęła pracować zawodowo?
- Do Stanów przyjechałam w1986 roku. Nie miałam pozwolenia na pracę, potem dostaliśmy zieloną kartę. Prof. Richard McCallum, mój jedyny amerykanski mentor, pracował z moim mężem i podczas jednego z socjalnych departamentalnych spotkań, zapytał mnie, czy nie przyszłabym pracować w jego zespole. Zachęcał, że będę zadowolona. Nie wierzyłam, ale poszłam i byłam zachwycona. Wysłano mnie na jakieś zebranie, żebym się zorientowała, nad czym oni pracują. A ja słuchałam, słuchałam i zaczęłam zadawać proste pytania. I te pytania okazały się celne, wzbudziły zainteresowanie. I tak to się zaczęło. Zaczęłam pracować na University of Virginia w Charlottesville. Była to niesamowita lekcja. Zainteresowano się osobą, której podcięto skrzydła. W Polsce latałam już wysoko, miałam pozycje, wiedziałam, co chcę robić, miałam specjalizację. A w USA byłam „nobody”.
Ale to wszystko, co Pani osiągnęła, wymagało olbrzymiej determinacji.
- To prawda, ale ja nie patrzę na przeszkody. Pamiętam jedno interwiew w El Paso. Pani zapytała mnie, czy nie mam żadnego problemu z tym, że się przeprowadzam z Kansas do Teksasu. Powiedziałam jej, że swego czasu wzięłam trójkę małych dzieci, trzy walizki i sama przyjechałam z Polski do Stanów. I ja mam się teraz bać przejechać ze stanu do stanu? Przyjechałam do USA w 1986 roku, do pracy poszłam w 1996. Przez 10 lat nie mogłam sprawdzać się zawodowo. A potem w ciągu 19 lat z „nobody” zrobiłam profesora (2015). To nie przyszło samo. Niekiedy kobiety mnie pytają: chcemy być takie jak Ty, co mamy robić? Myślę, że mam przebicie, wielkie, może aż za wielkie ambicje, optymizm i determinację... To wszystko chyba przez tego mojego zodiakalnego lwa. Miesiąc temu byłam z wykładem na Harvardzie. Przyznam, że kiedy tam wchodziłam, sama siebie uszczypnęłam: ja taka malutka z Białegostoku, jestem na Harvardzie! Mówię to, nie po to, żeby się chwalić, ale chcę pokazać, że możliwe jest dla każdego przeżycie narodowego etosu określanego tutaj jako „American Dream”. Często jestem zmęczona, ale czasem wydaje mi się, że góry w El Paso mogłabym przekręcić, tyle mam entuzjazmu. Staram się, aby dla mnie nie było wiele rzeczy niemożliwych, więc pukam do wielu drzwi szukając rozwiązań i wskazówek, organizuję spotkania, piszę granty i uważam, że jeśli miałabym rozbić typowy „szklany sufit”, bo to jest ważne, bo dzięki temu ktoś wyzdrowieje, ktoś dostanie nadzieje i nauka pójdzie do przodu, to nie zawahałbym się przed takim krokiem.
Czy zawsze chciała Pani być lekarzem?
- Tak, zawsze. To najpiękniejszy zawód, jaki można wykonywać. Dlaczego? Bo zawsze pomaga się ludziom. Oczywiście można pomagać wykonując też inne zawody. Ale tutaj można profilaktycznie zapobiegać chorobie, zmniejszyć objawy, zdiagnozować i oczywiście leczyć pacjenta. Można nie znając języka pomóc drugiemu człowiekowi. Jest to jedyny zawód na świecie, który na każdej półkuli, w każdym kraju, jest tak samo potrzebny i praktykowany. Jest uniwersalny, globalny. Fizjologia, anatomia, biologia są tak samo nauczane we wszystkich krajach, jak to ktoś madrze powiedział „w środku wszyscy wygladamy tak samo”. Gdybym się miała drugi raz urodzić, nie miałabym wątpliwości, kim chciałabym być. Chcę jednak podkreślić, że moje podstawy do zdobycia prawidłowych zasad zawodu lekarza zaczęły się tutaj: w Polsce, w Białymstoku. Bycie lekarzem to nie rzemiosło, to służenie innemu człowiekowi. Tego nie można wynieść z miejsca, które takich cech nie posiada. Kadra akademicka, przekazana wiedza i wzorce troski o pacjenta, poświęcenie osobiste i szacunek dla drugiego człowieka zostają w nas, to one kształtują w nas ludzi. I choć jesteśmy porozrzucani po świecie, ale mamy wielki dar wdzięczności i uznanie dla miejsca, z którego wyszliśmy. Pół życia przeżyłam w Polsce, a pół w Stanach. Jeśli chodzi o porozumiewanie się z pacjentem, lubię usiąść, porozmawiać, wypytać i słuchać, jak się „otwierają” ze swoimi problemami. Kiedy pracowałam w Polsce, nikt nie wchodził do pacjenta z tabletem. Mówiło się, nie wiem, ale zaraz pójdę i się dowiem. To są rzeczy, które wyniosłam stąd. Oczywiście w Stanach, musiałam dołożyć nową zaktualizowaną wiedzę. W amerykańskiej medycynie zaskoczyło mnie, jak ważna jest psychiatria. U nas się o tym nie mówiło. W Polsce takie zwierzenia odbywaly sie przy rodzinnym stole, kiedy dziadkowie albo matki służyły radami i ocieraly łzy. Mówienie o sobie, o porażkach, stresach i dramatach było społecznie nie do akceptacji. A w Stanach było i jest to normalne. Poza tym Amerykanie używają bardzo dużo skrótów na każdą jednostkę chorobową czy test. Dobrze, że znałam łacinę, to mi pomagało. Nigdy nie czułam, że jestem mniej douczona, nie warta lekarskiego zaufania dlatego, że jestem Polką. Kiedyś przedstawiłam się przed wykładem, że jestem z Polski, dostałam brawa. Potem zaczęli do mnie podchodzić ludzie i mówić: wiesz, moja babcia też była z Polski. Amerykanie, którzy są w stanach od trzech czy czterech pokoleń sami się nie wychylają. Ale w sytuacji, kiedy widzą, że Ty reprezentujesz Polskę, która jest porównywalna, wtedy wychodzą ze swoich „ramek” i przyznają się do pokrewieństwa. Ja, tam gdzie mieszkam w Stanach, chwalę się swoją uczelnią. I wszyscy są zachwyceni, że uczelnia jest w pałacu. A ja śledzę, co tu się dzieje, czytam wszystkie „Medyki Białostockie”, które dostaję elektronicznie. I czytając, nieraz czuję, jak świadomie prostuję mój kręgosłup, rosnąc z dumy, że moja uczelnia tak pięknie się rozwija. I to właśnie jest dla mnie cudowne uczucie wypełnianej misji uniwersytetu i bogactwa moich profesjonalnych korzeni.
Wracając do pracy. Nie widziała Pani siebie w laboratorium. Ale mimo że nie nostryfikowała Pani dyplomu, to w Stanach pracowała Pani z pacjentami.
- Jest to dla mnie wielką sprawą, że mam pacjentów. Nie wyobrażam sobie, że miałabym pracować w laboratorium ze zwierzetami. Na pewno bym się do takiej pracy nie nadawala. Ja odmierzam dni pracy zawodowej, używając niewidocznej linijki. Ta linijka ma specjalną skalę - ilu osobom ja mogłam dziś dać nadzieję, że oni będą się czuć lepiej. Ile osób usłyszalo ode mnie, że nie poddamy się z leczeniem, z diagnostyką, że zrobimy wszystko, by było mu lepiej. Nigdy nie zapomnę tego czasu, kiedy zajmowałam się zakładaniem rozruszników na żołądkach u pacjentów z gastroporezą (zaburzeniem motoryki żołądka u pacjentów z cukrzycą - red.). Byli tam chorzy na skraju wytrzymałości, chcieli sie poddać. Ja wchodziłam na ich salę i mówiłam: „Not on my watch”, czyli że to nie może się stać na mojej zmianie. Byliśmy największym ośrodkiem na świecie zajmującym się chirurgicznym wprowadzaniem stymulatorów do żołądka. Prowadziliśmy bardzo nowatorskie, czasami wydawało się niemożliwe badania. I właśnie wtedy najbardziej się rozwinęłam, poszłam jak burza. Moja pasja, dociekliwość, ciężka praca i modlitwa stworzyły fundament do pionierskich wyzwań i naukowych sukcesów. Byłam częścią tej kaskady, łańcucha reakcji, który może coś dać, coś zmienić i coś zatrzymać, aby kogoś uratować.
Gdzie widzi Pani siebie za 10 lat?
Mam tytuł tenure profesor (posada profesora z gwarancją zatrudnienia), który pozwala mi pracować tak długo, jak będę chciała. Teraz zostałam nominowana przez rektora do komisji, która sprawuje największą pieczę, jeśli chodzi o zatrudnienia, promocje i nadawanie tytułów naukowych na uczelni. Jestem w komisjach naukowych, etycznych, organizacjach kobiecych, jak również sprawuję rolę mentora dla wielu osób na naszym campusie i nie tylko. Przeprowadzam badania na prestizowym poziomie Amerykanskiego NIH (National Institute of Health), przedstawiam nasze wyniki na międzynarodowych zjazdach, piszę prace naukowe, pomagam i jestem szczęśliwa, kiedy nasz zespół robi postępy i odnosi sukcesy. Działam w Polsko-Amerykanskim Stowarzyszeniu w El Paso... Czy to nie jest ciekawe? Więc nie mam czasu na emeryturę.
Moje marzenia na kolejne 10 lat? Chciałabym bardzo, żebyśmy z mężem mieli więcej czasu dla siebie. Bo mimo że pracujemy razem, to brakuje nam czasu na takie prywatne, spokojne rzeczy, lampkę wina przy przepięknym zachodzie słonca, czy chodzenie po górach. Podróżujemy sporo, ale nie razem. Ja teraz jestem w Polsce, mąż za miesiąc leci do Pekinu, bo przygotowuje w Chinach na swiatowym kongresie OESO sesję naukową o przełyku i musi zabezpieczyć naukowców do 12 referatów. Kiedyś nawet sobie rozmawialiśmy z mężem, jak to będzie fajnie, jak będziemy starsi i będziemy mieli czas dla siebie, będziemy mogli robić, to co chcemy, a nie musimy. I chciałabym, żeby tak było. Mój mąż jest bardzo wesoły, żartuje cały czas.... Uwielbiamy razem tańczyć. Nie zapomnę jednego dnia, kiedy wróciłam w piątek z pracy. Mój mąż wiedział, że jestem bardzo zmęczona, wrócił wcześniej do domu. Pamiętam wchodzę, trzymam torbę, komputer. A mąż czekał już na mnie, nastawił naszą ulubioną melodię „The Power of Love”. I mówi do mnie: zatańczymy? Położyłam te swoje torby, rozpłakałam się i nie musiałam już nić mówić. Tańczyliśmy....
No właśnie, życie prywatne. Pani mąż. Kiedy został mężem przestał - dla Pani - skakać na spadochronie. Czy w innych kwestiach też Panią słucha?
- Przestał skakać, jak się mi oświadczył. Ale muszę przyznać, że jeszcze miesiąc przed ślubem pojechał z kolegami na żagle na Morze Północne. Nic mi nie powiedział, tylko przysłał kartkę. Napisał na niej: nie martw się, na ślub zdążę. Mam tę kartkę do dziś. Na ślub faktycznie zdążył...
Oboje macie bardzo silne osobowości. Jak Wy się dogadujecie? Jesteście 42 lata po ślubie, a Pani opowiada, że mąż zostawia Pani karteczki z wierszykami, a troskę okazuje też inaczej i to każdego dnia...
- Tak naprawdę, tak po cichu to… po prostu bardzo się kochamy. Kocham człowieka, z którym żyję, i dziękuje Bogu, że jestem matką Jego dzieci. Ja mam mnóstwo wad, on też. Te wady są trochę różne, a są też takie, które się zderzają. I po wielu latach małżeństwa ustaliliśmy swój tajny kod. Jak widzimy, że u któregoś z nas ton głosu niebezpiecznie narasta, robi się nieciekawie, jedno z nas wtedy mówi: „have a nice day”. I to jest koniec dyskusji, odwracamy się, odchodzimy i nie kontynuujemy rozmowy. Ponadto mój mąż ma jedną bardzo dobrą cechę, ktorej mu zazdroszczę, nawet jak padnie jakieś słowo, on następnego dnia nie chce już o tym pamiętać. Nauczyliśmy się żyć ze sobą, mamy swoje rytuały. Jurek przychodzi do pracy wcześniej i codziennie rano przygotowuje na moim biurku talerz świeżych owoców. Ja później przyjeżdżam do pracy, z kolei mąż wychodzi wcześniej, bo on codziennie chodzi na basen. Ja jestem trochę taka spokojniejsza, taka couch potato (osoba, która nie lubi aktywności fizycznej - red.). Nie dla mnie olimpijskie baseny, ćwiczenia czy skoki na spadochronie, ja sadzę kwiatki, idę na kawę z koleżankami, czytam książki słuchając „Radia Zet”, które jest u mnie dostępne. Muszę przyznać, że nasz układ nie jest łatwy: mamy ten sam dom, i biura naprzeciwko siebie. Ale oddzielnie jeździmy do pracy. Bo tym miejscem, gdzie mam najwięcej problemów z mężem, to jest właśnie samochód. Mój mąż jeździ agresywnie, a jadąc ze mną ciągle mnie poucza. I dlatego nie lubię z nim jeździć samochodem. Jak do tego doszło, że mój mąż mnie często słucha? Za nami wiele lat pracy, wiele lat rozmów i kompromisów. Musiałam go chyba przekonać, że powinien liczyć się ze spojrzeniem kobiety, bo te moje pięć groszy jest czasami bardzo cenne. My kobiety mamy tak zwany „common sense”, czyli zdrowy rozsądek. Mężczyźni często się zapędzają, widzą cel, ale lecą tak trochę na oślep.
Zarówno Pani jak i mąż zrobiliście w USA kariery. A jak poradziły sobie Państwa dzieci?
- Wspaniale. Czasem nie wiem, jak to się stało, że mamy takie dzieci. My niewiele mogliśmy im pomóc w życiu. One nie mogły liczyć na wsparcie rodziców, na to, że ich przygotują do przyszłego życia, podpowiedzą: jak zdobyć punkty by zostać „Eagle Scout” w harcerstwie, co jest wymagane, żeby dostać się do college’u, czy jak napisać aplikacje na studia. Dzieci musiały być samodzielne i odważne. Najstarszy syn Konrad jest świetnym chirurgiem. Ma żonę Tarę, która jest prawnikiem, i trójkę dzieci. Mieszkają w Nashville, Tennessee. Średni syn Krzysztof, zrobił doktorat z molekularnej, genetycznej farmakologii i jest asystent profesor na Harvardzie. Robi badania nad apoptozą, czyli zaprogramowanym umieraniem komórki. Szczególnie interesuje się dziećmi leczonymi chemioterapią i prowadzi badania nad tym, jak zabezpieczyć zdrowe komórki, żeby nie umierały podczas takiego leczenia. Jego żona Shayna jest onkologiem/hematologiem, i z trójkę dzieci mieszkają w Bostonie. Córka Aleksandra jest adwokatem w Los Angeles, Kalifornii. Pracuje w kancelarii specjalizującej się w prawach autorskich filmowych scenariuszy, reprezentując aktorów i producentów muzycznych. Oli mąż - John, jest menadżerem w medyczno-technologicznej firmie; mają dwoje dzieci: syna i 2-letnią córkę Natalkę, która urodziła się prawie w dniu moich urodzin w sierpniu. Wygląda na to, że spośród ośmiorga naszych wnucząt Natalia jest najbardziej z charakteru podobna do mnie. Jest uparta, jak jej Polska babcia... Więc chyba też to będzie mała lwica…
Rozmawiała Katarzyna Malinowska-Olczyk