Człowiek musi się ponoć czegoś bać. Nie tak okrutnie, by go strach sparaliżował, ale na tyle poważnie, by pamiętał, że nie żyje w raju, niekoniecznie jest ulubieńcem bogów i bożyszczem tłumów.
Kiedyś mówiono, że historia jest nauczycielką życia. Może i była, tyle że jej uczniowie okazali się lebiegami, a obecnie przeszłość służy nam głównie do pogłębiania podziałów wewnątrznarodowych |
Marksiści twierdzili, że walka klas jest siłą napędową rozwoju i bramą do szczęśliwości. Już ich nikt poważnie nie traktuje, zmiany ideologii jedynie słusznych następują na naszym padole łez w miarę sprawnie, o czym powinni pamiętać także aktualni wodzowie.
Pierwszy strach
Kogo więc, lub czego, należy się bać? Pierwszym wrogiem, którego zapamiętałem był pies sąsiadów. Mama próbowała mnie straszyć milicjantem, gdy po dniu pobytu w szkole odmówiłem kontynuacji tego ponurego - jak mi się wydawało - obowiązku. Imperialistów się nie bałem, bo byli daleko, generalissimus Stalin zmarł na tyle wcześnie, że nie rozumiałem, dlaczego nasza pani wychowawczyni płakała po stracie „ojca narodów”. Dorastanie w spokojnym mieście powiatowym miało swe słabe strony, ale „w temacie” strachów zabezpieczało od nerwic. Studia nauczyły zachowywania dystansu wobec nawiedzonych reformatorów i gorliwych realizatorów uchwał kolejnych zjazdów. Teściowa mnie oszczędzała, zajęła się kształtowaniem charakteru szwagra, który charakteryzował się znacznie wyższym poziomem naiwności ode mnie. Na uczelni przełożeni zmieniali się szybko, Białystok okazał się miastem nie aż tak bardzo wymagającym.
Strachów przybywa w miarę wspinania się po drabinie czasu, jednocześnie jednak zyskujemy doświadczenie, uczymy się trudnej sztuki unikania maniaków, szaleńców, tępaków, fałszywych przyjaciół, prowokatorów, po prostu wszelkiej maści dupków, wyrzutków gatunku homo sapiens. Niestety, zdarzają się wpadki, czujność mogą osłabić urokliwości (z „tymi czarnymi oczętami” włącznie), proroczo brzmiące słowa, senne marzenia, zaniki krytycyzmu i tak można wyliczać dłużej. Dobrze się w czas zatrzymać i zrobić użytek ze zdrowego pomyślunku, można zabawić się w dyplomatę, porozmawiać z kimś bliskim, odwołać się do swego Anioła Stróża. Ale dosyć mentorstwa. Czy wiecie państwo, czym się różni dama (prawdziwa) od dyplomaty? Jeśli dyplomata mówi - tak, to znaczy być może. Jeśli mówi - być może, to znaczy nie. Jeśli powie nie, to przestaje być dyplomatą. Natomiast dama (prawdziwa) jeśli mówi nie, to znaczy być może, jeśli - być może, to znaczy tak, ale jeśli wypowie - że tak, to przestaje być damą.
Strach suwalski
Ukazała się właśnie książka Tadeusza Kisielewskiego o przesmyku suwalskim. Autor posiada w swym dorobku wiele publikacji, zaskakiwał często czytelników śmiałymi pomysłami. Dowodził na przykład, że generała Władysława Sikorskiego zabito w Gibraltarze i wniesiono jako trupa na pokład samolotu Liberator AL523, a NKWD utrwaliło na taśmie filmowej egzekucje dokonane na oficerach polskich w lasku katyńskim. Tym razem chciał przekonać czytelników, że najbardziej zagrożonym miejscem w Europie jest wspomniany przesmyk, liczący zaledwie około 80 km, łączący Grodno z obwodem kaliningradzkim. To nim mogłyby przemieścić się rosyjskie siły pancerne. Po dwóch godzinach nastąpiłoby spotkanie kolumn mknących z obu stron, ponadto do akcji weszłyby „zielone ludziki” (wojna hybrydowa) i w ten oto sposób trzy republiki nadbałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) zostałyby odcięte od pozostałych państw NATO. Przy okazji Rosja zablokowałaby możliwość wydobywania przez Polskę rud znajdujących się w rejonie Suwałk. W tym przypadku chodzi zwłaszcza o tytan, ponoć obecnie najcenniejszy metal, umożliwiający dalszy rozwój nie tylko gospodarki (przemysłu), ale i wprowadzanie nowych rodzajów śmiercionośnego uzbrojenia.
Taka operacja wojsk rosyjskich to groźba zwłaszcza dla powiatów: ełckiego, oleckiego i gołdapskiego (woj. warmińsko-mazurskie), suwalskiego, augustowskiego, monieckiego i sokólskiego. Aż strach pomyśleć, co mogłoby się zdarzyć, gdyby użyto i broni atomowej, której zapasy są ulokowane w obwodzie kaliningradzkim, zwanym potocznie niezatapialnym krążownikiem. Rakiety stamtąd wystrzeliwane mają zasięg do 700 kilometrów.
Pocieszenia z pesymistycznym finałem
Wojskowi uspokajają, że przesmyk suwalski stwarza dogodne warunki do powstrzymania kolumn pancernych, bo czołgi jezior nie przepłyną, a i w puszczy poruszają się jak pijani we mgle. Co poniektórzy jednak zastanawiają się, czy dla odstraszenia ewentualnego agresora nie należy założyć min neutronowych (też broń atomowa, ale bardziej „czysta”). A może tylko posadowić tu bataliony amerykańskie, bo nasza obrona terytorialna raczkuje. Z kolei ze sfer upolitycznionych co jakiś czas dochodzą nas optymistyczne wieści, że Aleksandr Łukaszenka swój rozum ma i Białorusi nie odda Rosji w dzierżawę. Coś mi się jednak wydaje, że Rosji Władimira Putina potrzebne są bardzo kolejne spektakularne sukcesy, wielu marzy tam o odtworzeniu granic ZSRR. Przy tej okazji wyszło na jaw, że Sowieci od zakończenia II wojny światowej do połowy lat pięćdziesiątych 16 razy (słownie szesnaście) przesuwali bardziej na południe granicę obwodu kaliningradzkiego z wasalną wówczas Rzeczpospolitą Polską (nazwa PRL weszła oficjalnie dopiero w 1952 r.). A tak się pięknie zapowiadało, w kwietniu 1945 roku Polacy - uwolnieni robotnicy przymusowi z terenu Prus Wschodnich - utworzyli w Königsbergu (Królewiec, obecnie Kaliningrad) radę miejską i straż obywatelską.
Historia może być traktowana jako lamus z arsenałem strachów, a i równie dobrze jako apteka dla znachorów zaklinających spokój. Kiedyś mówiono, że historia est magistra vitae (jest nauczycielką życia). Może i była, tyle że jej uczniowie okazali się lebiegami, a obecnie przeszłość służy nam głównie do pogłębiania podziałów wewnątrznarodowych.
Adam Czesław Dobroński