Człek im starszy, tym częściej powraca do dawnych wspomnień. Opowiadałem niedawno wnuczce, jak oszukiwaliśmy choinkę. Wisiały na niej bombki, zrobione przez nas łańcuchy z kolorowych papierów i inne jeszcze cacka-samoróbki, jabłuszka (może glogerówki?), stały świeczki, a wszystko upiększone było płatkami waty. No i wisiały cukierki, na widok których świerzbiały palce i śliniły się wargi. Razem z siostrą - narażając się na męki piekielne - wyjmowaliśmy to, co słodkie, a potem misternie formowaliśmy papierki, by mama się nie zorientowała, że ma w domu małych oszustów. Choinka nie protestowała, było jej lżej. Wnuczka z trudem doczekała końca dziadkowego bajania i stwierdziła przytomnie, że w biedronce leżą bardzo ładne cukierki, ale jak się ich zje za dużo, to trzeba pójść do dentystki. Każdy z Państwa ma świąteczne wspomnienia, zgodne z metryką, więc przerywam mazowiecko-podlasko-suwalskie opowiastki i zapraszam dziś na Kresy.
Magia kresowa
Jednak i ten wątek zacznę od dykteryjki. Jechałem dawno temu pociągiem z Małkini do Białegostoku, miasta mi wówczas jeszcze słabo znanego. W przedziale wszyscy się już polubili (pociąg jechał z Warszawy), zjedli, co mieli, i gaworzyli wesoło. Na powitanie ktoś zapytał: - A kawaler to gdzie się wybrał, musi w odwiedziny? Odpowiedziałem chojracko, że jadę na Kresy, budząc radosne pomruki. Wtedy padło kolejne pytanie - A literalnie, to w jakie strony? - Do Białegostoku! Czar prysł, wąsaty staruszek mocno się poddenerwował: - Nieładnie takie szutki wyczyniać. Kresy to się nachodziły pod Smoleńskiem. Ot, wstyd, że tego teraz nie uczą.
Wstyd, że i dziś wiedza o Kresach jest niepełna, więcej w niej mitów niż prawdy. Najpierw w XVII wieku była to linia wojskowego pogranicza na Ukrainie od Kozaczyzny i Tatarów. Potem nazwa kresy rozciągnęła się na całe wschodnie pogranicze i oznaczała najdalej wysunięte w tę stronę świata ziemie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Po części tajemne, ubogacone naturą, zamieszkałe przez różne nacje i ludzi różnych wyznań, o osobliwym stylu bycia, dzielnych i zaradnych, dobrotliwych, co potwierdzała ich mowa. Po rozbiorach były to ziemie zabrane, wcielone do Cesarstwa Rosyjskiego, na południu zaś ogarnięte przez Austrię, a więc skrzywdzone, cierpiące, mistyczne. Uwiecznione przez poetów i pisarzy, gloryfikowane i godne współczucia, zarazem symbol dawnej wielkości Polski i jako takie pisane z dużej litery. Nie chciano wiedzieć, że to jednak ziemie na ogół biedne, opóźnione w rozwoju cywilizacyjnym, z narastającymi konfliktami społecznymi. Cieszyło cudne Wilno, wspominano z lubością mickiewiczowski Nowogródek i legendarny Krzemieniec wpleciony w biografię Słowackiego, ale milczeniem pomijano na przykład Polesie zatopione w bagnach Prypeci.
Bożonarodzeniowe Wilno
Panuje przekonanie, że już w XVI stuleciu znano na Wileńszczyźnie szopki zwane betlejemkami. Chłopcy chodzili z nimi od domu do domu, śpiewali kolędy przyjmując w podzięce różne łakomki. Z czasem betlejemki zastąpiono chodzeniem z gwiazdą, teatrum z udziałem Herolda, diabła, Żyda i śmierci z kosą. A szopki ze żłóbkami pojawiły się w kościołach, gdzie Maleńki mniej marzł. Obchodzono je tłumnie, bo każda świątynia i każda szopka była inna. Wileńskie kościoły, piękne, owiane historią! Pod Górą Zamkową czeka na wiernych dumna Katedra z grobami książąt litewskich i królów polskich. W pobliżu, na dziedzińcu uniwersyteckim usadowił się kościół św. Jana z radośnie bijącymi dzwonami, a nieco tylko dalej późnobarokowy, dominikański Świętego Ducha, obecnie najbardziej polski z obrazem „Jezu ufam Tobie”. Można, a nawet trzeba pójść do miniaturowo-gotyckiej św. Anny, którą zachwycił się Napoleon. Stąd blisko już do św. Kazimierza z mitrą książęcą na wieży i do najbardziej barokowego kościoła św. Teresy. Tak dochodzimy do perły wileńskich świątyń - kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej, Matki Miłosierdzia. A za Mostem Zielonym czeka św. Jakub i św. Filip, nie sposób też nie zachwycić się po raz kolejny przebogatą świątynią świętych Piotra i Pawła na Antokolu. I tak można wyliczać bez końca, bo Wilno miało sto wież świątyń różnych wyznań. Na szczęście posiadamy również w Białymstoku dobry przykład białego baroku wileńskiego - kościół Zmartwychwstania Pańskiego na Wysokim Stoczku, replikę świątyni z Berezwecza.
Zaproszenie na Wigilię
Stanisław Mianowski na wspomnienie wigilii wileńskich napisał: „W tej chwili odzywały się w człowieku te lepsze strony jego duszy. Atmosfera robiła się ciepła, serdeczna, czego tak mało jest w codziennym życiu”. Wigilia przypominała o Tych, co odeszli do Pana, była wołaniem o pokój i pobudzała do wzajemnej życzliwości, przysparzała nadziei, bo skoro narodził się Jezus, to będzie przecież lepiej. Zaczynała się oczywiście od łamania się opłatkiem i od wzajemnego winszowania. Wśród potraw obowiązkowo powinna być kucja (kutia), a „…kucja zjadłszy to szmat wróżbów próbowali” (Winciut, czyli Stanisław Bielikowicz). Księża krzywili się na wróżenie mówiąc, że to pogańskie zwyczaje. Po prawdzie, to i miłe bywają wróżby, a wierzyć w nie niekoniecznie trzeba.
Miało Wilno i swoje ulubione kolędy oraz pastorałki, dochodziły nowe z aktualnymi treściami, na ten przykład z prośbami osób zesłanych, żołnierzy Armii Krajowej. Przymusowym repatriantom szkliły się oczy na wspomnienie wileńskich klimatów. „A cóż ja zrobię z mym polskim sercem/ Zrośniętym z Litwą?/ Mamże je podciąć kosą czy sierpem,/ Aby nie kwitło?...”. Smutek choć nieco łagodziły podarki, bo można było za grosze nabyć „szmat różnych łałmyków dla kużdego inakszych”.
Wigilia jest wyjątkowa, ale i uniwersalna, cieszmy się tym dniem gdziekolwiek nas los skieruje. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia życzy
profesor senior (taki tytuł przypadł mi w udziale)
Adam Czesław Dobroński