W krótkim czasie Klinika Ortopedii i Traumatologii Dziecięcej szpitala dziecięcego stała się wiodącym ośrodkiem ortopedycznym w kraju. Sprawdzamy jak to się stało.
Inspiracją do powstania tego artykułu była prywatna sytuacja: znajomi szukali w całej Polsce wsparcia dla swojego dziecka, które ma skoliozę kręgosłupa. Odwiedzili kilka ośrodków, konsultowali się z różnymi specjalistami, by finalnie wybrać renomowany Uniwersytecki Szpital Ortopedyczno-Rehabilitacyjny w Zakopanem. Na miejscu usłyszeli: - Po co pani jechała przez całą Polskę, przecież świetnych specjalistów ma pani w Białymstoku!
Od czerwca 2018 roku w Klinice Ortopedii i Traumatologii Dziecięcej UDSK szefuje dr Tomasz Guszczyn. W tym czasie udało mu się zbudować świetny zespół, rozszerzyć zakres operacji, wypromować klinikę na tyle, że przyjeżdżają pacjenci z całej Polski. Dość powiedzieć, że większość pacjentów pochodzi właśnie z kraju, a nie z regionu!
Sukces w medycynie, prócz pochwał i pochlebstw, oznacza zwiększony napływ pacjentów, zwłaszcza tych z trudnymi w leczeniu schorzeniami. To zaś przekłada się na więcej pracy i większe obciążenia. O tym wszystkim chcieliśmy porozmawiać z szefem kliniki dr Tomaszem Guszczynem i jego zastępcą dr Pawłem Grabalą. Kilka miesięcy czekaliśmy na sytuację, by ich grafiki pracy, pozwoliły na taki wspólny wywiad. Obaj panowie są tak zajęci, że w najbliższych miesiącach nie było na to szans. Dlatego przeprowadziliśmy dwie oddzielne rozmowy.
Katarzyna Malinowska-Olczyk, Wojciech Więcko: Jak to się stało, że z lokalnego ośrodka ortopedii dziecięcej, wskoczyliście w kilka lat do topowych polskich klinik operujących nowocześnie i najtrudniejsze przypadki. Jaka jest recepta na taki sukces?
Dr Tomasz Guszczyn, Kierownik Kliniki Ortopedii i Traumatologii Dziecięcej UDSK: - Rozwiązanie jest proste i krótkie. Chcesz iść szybko, idź sam. Chcesz dojść daleko - idź w grupie. Kiedy sześć lat temu Rektor prof. Adam Krętowski zaprosił mnie do siebie i zaproponował stanowisko kierownika kliniki, powiedział mi jasno: proszę zbudować oddział w oparciu o zespół, bo postęp w medycynie jest możliwy tylko w grupie zaangażowanych pracowników. Te słowa trafiły na podatny grunt, ponieważ praca zespołowa jest dla mnie podstawą życia zawodowego. Ja sam bym tu niewiele zrobił. Trzeba było stworzyć takie środowisko, gdzie nie kierownik jest najważniejszy, a ważny jest każdy członek zespołu. Nie tylko lekarz, ale też pielęgniarka, opiekun medyczny czy sanitariusz. Wszyscy muszą czuć się ważni i mieć otwartą drogę do rozwoju, wtedy pojawiają się oczekiwane pozytywne rezultaty. Przykład: żeby dobrze zoperować kręgosłup, musi być doskonały operator. Jednak bez odpowiedniego zespołu, rezultat zabiegu może bardzo odbiegać od oczekiwań. W tym miejscu pojawia się potrzeba istnienia grupy ludzi, którzy będą mieli ten sam cel i motywację, by nasi pacjenci uzyskali dobre wyniki, nie tylko bezpośrednio po zabiegu, ale również w odległej obserwacji. Musi być zespół, który jest motorem pozytywnych zmian, a moją rolą jest stworzenie im dobrych warunków pracy, nadanie kierunku i pozwolenie im działać.
Pan nie wziął do swojego zespołu gwiazd czy profesorów. W Pana klinice nie ma nawet ludzi z habilitacją. Wybrał Pan za to osoby młode, ambitne i z energią do działania.
- Byłem świadkiem rozpadu kilku zespołów lekarskich w różnych oddziałach i klinikach. Widziałem jak dobrzy, pracowici i ambitni lekarze, którzy wypełniali prawie cały operacyjny grafik, raptem odeszli z powodu wewnętrznego konfliktu w jakiejś jednostce. Następnie obserwowałem ich dalszy rozwój. Uwolnieni spod ograniczeń, zaczęli stosować różnorodne metody operacyjne i uzyskiwać coraz lepsze wyniki. Dzięki temu od razu zostali zauważeni w regionie czy kraju. To było dla mnie inspirujące. To mi pokazało, że nie potrzeba mieć tytułów, by dobrze leczyć pacjentów. Przede wszystkich trzeba być otwartym na coraz szybciej zachodzące zmiany. Ponadto zdecydowanie łatwiej zaangażować do wysiłku lekarza, który jest chętny do pracy i jest głodny sukcesów, a nie takiego, który będzie patrzył na wszystko przez pryzmat swojego tytułu.
Desant z Warszawy
Udało się Panu ściągnąć doświadczonych specjalistów: z Olsztyna – dr Pawła Grabalę i dwóch świetnych ortopedów z Warszawy.
- Doktora Pawła Grabali nie trzeba już nikomu przedstawiać, to świetny specjalista chirurgii kręgosłupa i nasz serdeczny kolega. Obecnie pełni stanowisko zastępcy kierownika kliniki.
Ostatnio żartowałem, że w naszej klinice pracuje więcej kolegów z Warszawy, niż z Białegostoku. Dwóch rezydentów przeprowadziło się do nas ze stolicy i u nas się kształcą. Ponadto pracuje u nas specjalista ortopedii i traumatologii narządu ruchu - dr Tomasz Parol. To doświadczony ortopeda, który zajmuje się korekcją złożonych wad wrodzonych i nabytych w obrębie kończyn dolnych i górnych. Teraz na co dzień wykonuje zabiegi, które wcześniej w naszej klinice wykonywane były okazjonalnie. Są to zabiegi oparte na metodzie Ilizarowa, z wykorzystaniem nowoczesnych aparatów zewnętrznych, programowanych komputerowo i umożliwiających leczenie bardzo skomplikowanych deformacji trójprzestrzennych czy też hemimelij tj. niecałkowitego wykształcenia się kończyn. Do wydłużania kości stosujemy również magnetyczne pręty rosnące, które zdecydowanie poprawiają komfort leczenia pacjenta. Ponadto dzięki doktorowi Tomaszowi poszerzyliśmy również nasze zabiegi z zakresu chirurgii stawu biodrowego. Od tego roku jest z nami doskonały specjalista chirurgii miednicy, również z Warszawy - dr Andrzej Zawadzki. To są dwie osoby, które wcześniej pracowały w Otwocku, w znanym w Polsce ośrodku ortopedii, który w ostatnich latach przeszedł reorganizację. Dzięki takiemu zespołowi przyjeżdżają do nas pacjenci z całej Polski, już nie tylko z problemami kręgosłupa, ale też z chorobami dziecięcymi stawu biodrowego i miednicy. W sumie staliśmy się zdecydowanie bardziej samodzielni: operujemy kręgosłup, miednicę, robimy korekcje wszystkich skomplikowanych wad, które są na przykład wykonywane w słynnym Instytucie Paley’a w Warszawie (prywatny szpital - europejski przedstawiciel znanego na całym świecie centrum specjalizującym się między innymi w leczeniu wrodzonych, rozwojowych i pourazowych schorzeń ortopedycznych – red.). Od samego początku zajmowaliśmy się też chirurgią urazową narządu ruchu. W naszym kraju byliśmy znani z tego, że robiliśmy zawsze różnorodne i skomplikowane zabiegi artroskopowe u dzieci, co nie jest takie oczywiste w ośrodkach ortopedii dziecięcej. Teraz nasze portfolio jest naprawdę szerokie.
Na operacje kręgosłupa przyjeżdżają dzieci w większości z Polski, na operacje miednicy, jak Pan wspomniał, również. Bardziej jesteście znani w Polsce niż na Podlasiu?
- Poważnych problemów ortopedycznych jest u dzieci na szczęście relatywnie mało i potrzebna jest taka centralizacja leczenia. Do tej pory w naszej części Polski takim ośrodkiem był Otwock, który ściągał skomplikowane wady, co oczywiście było bardzo korzystane dla pacjenta. Dziecko mogło być leczone kompleksowo przez doświadczony zespół. Teraz nasza klinika staje się takim pełnoprofilowym oddziałem.
Zdarza się Wam odsyłać dzieci np. po wypadkach, czy jesteście w stanie pomóc każdemu małemu pacjentowi?
- Często korzystamy z konsultacji naszych kolegów w Polsce, upewniamy się co do słuszności naszych decyzji. Jednak nie odsyłamy dzieci do innych ośrodków z powodu urazów narządu ruchu. Mamy teraz też ten komfort, że od jakiegoś czasu w UDSK zatrudniony jest chirurg plastyczny dr Dawid Groth (były redaktor naczelny Młodego Medyka – red.). Tu słowa uznana należą się naszym chirurgom dziecięcym z UDSK oraz dyrekcji szpitala, bo to z ich inicjatywy nasi najmłodsi pacjenci mają również możliwość specjalistycznej opieki chirurga plastycznego. Korzystamy z umiejętności chirurga plastycznego głównie u pacjentów po urazach wielonarządowych, kiedy często mamy ubytki nie tylko kości i stawów, ale również naczyń, nerwów, mięśni i skóry. Końcowe zaopatrzenie wpływa na ostateczny wyniki i komfort życia leczonych u nas dzieci. Wcześniej musieliśmy wysyłać pacjentów do Łęcznej, to ośrodek specjalistyczny chirurgii plastycznej, niestety bez wsparcia ortopedycznego, co przy wielonarządowych urazach może wpływać niekorzystnie na końcowy wynik.
Marzenia
Gdzie chciałby Pan być za pięć lat?
- Kiedy rozmawiałem z redakcją Medyka Białostockiego 6 lat temu, to marzyłem o rozbudowie Kliniki Ortopedii. I to moje marzenie już się spełniło. Klinika jest po remoncie, jej powierzchnia się podwoiła. Choć łóżek (15) jest tyle samo, to sal jest dwa razy więcej, wszystkie z węzłem sanitarnym. Jednak w sezonie, kiedy mamy najwięcej urazów, żadnemu pacjentowi nie odmówimy miejsca na oddziale. Miałem też drugie marzenie i mam je nadal: żebyśmy mogli kompleksowo zająć się pacjentami i móc rozpocząć szkolenia. Chcielibyśmy stać się ośrodkiem szkolącym za zakresu ortopedii dziecięcej. Dzięki doktorowi Pawłowi Grabali nasz ośrodek przed kilkoma laty został wpisany na renomowaną listę szkoleniową SRS (Scoliosis Research Society). Myślę też o innych dziedzinach ortopedii, np. chirurgii miednicy, która jest rzadka u dzieci, jak również o szkoleniach z artroskopii i nanoskopii, szczególnie w najmłodszej grupie dzieci.
O artroskopii każdy słyszał, ale czym jest nanoskopia?
- Nanoskop to taki mniejszy artroskop, który pozwala na wykonanie procedury chirurgicznej bez znieczulenia ogólnego. To wygląda jak igła, ma średnicę 2 mm, znieczulamy skórę i wchodzimy do stawu. W trakcie procedury możemy zweryfikować cały staw. Wykonujemy kolejne takie samo nakłucie, przez które wprowadzamy drobne dedykowane narzędzia, które pomagają nam wykonać drobne zabiegi ortopedyczne. Ta metoda na świecie pojawiła się dopiero kilka lat temu i my ją wykorzystujemy od samego początku. Przez jakiś czas, z powodów proceduralnych, związanych z finansowaniem przez NFZ, zaniechaliśmy tych zabiegów. Koszt jednorazowego zestawu jest dokładnie taki sam, jaki NFZ płaci nam za całą procedurę. Czyli na chwilę obecną zabieg taki generuje nam straty finansowe. Tylko jest to bardzo dobre rozwiązanie dla naszych małych pacjentów. Dziecko rano przychodzi do szpitala, ma wykonany zabieg i na własnych nogach wychodzi tego samego dnia do domu. Póki co wykorzystujemy nanoskopię w zakresie stawów kolanowych. Tę metodę da się też zastosować w każdym innym stawie np. skokowym, łokciowym. Ze względu na zdecydowanie mniejszy rozmiar stawów u dzieci, nanoskopia może zmienić nam wygląd zabiegów operacyjnych większości stawów. Upatruję w tym rodzące się nowe możliwości.
Czy ta nowoczesność finansowo Was nie zrujnuje? Wykonujecie tak innowacyjne procedury, których NFZ się jeszcze uczy i ich nie finansuje.
- Te wszystkie nowoczesne procedury albo się bilansują na zero, albo generują straty, tak jak ta wspomniana nanoskopia. Co z tym zrobić? Możemy zostać w tyle i nic nie robić? Możemy też być medycznie na bieżąco, wprowadzać nowości, a ich koszty pokrywać z innych procedur, które są korzystne finansowo dla kliniki. Mam nadzieję, że z czasem to się zmieni.
Świat, medycyna idą w kierunku robotyzacji. Czy też o tym myśleliście?
- Mieliśmy takie zamiary. Kilka lat temu byliśmy z dr Grabalą na szkoleniu z robotem dedykowanym chirurgii kręgosłupa. I się nim zachwyciliśmy. Po pierwszej fali entuzjazmu, przeanalizowaliśmy wszystko i doszliśmy do wniosku, że nie jest to optymalne rozwiązanie dla małych pacjentów. My mamy pacjentów, którzy w skrajnych przypadkach ważą kilkaset gram, ale też 12-latków ważących ponad 100 kg. Ta różnorodność generuje problemy, komplikuje standaryzację, która jest niezbędna w robotyzacji oraz staje się bardzo kosztochłonna. Wiemy, że od tego czasu takie roboty rozpoczęły pracę na oddziałach chirurgii kręgosłupa u dorosłych, natomiast do tej pory nie zagościły na oddziałach ortopedii dziecięcej. Na pewno jednak robotyzacja będzie się rozwijać i będziemy się temu przyglądać, żeby nie zostać w tyle.
Świat czeka
Wczoraj był Pan w Londynie, za kilka dni leci do Helsinek. Te wyjazdy są konieczne żeby się rozwijać?
- Tak, wręcz niezbędne. Trzeba jeździć i mieć oczy szeroko otwarte na to, co się dzieje na świecie. Trzeba uczestniczyć w spotkaniach, wymieniać się doświadczeniami, pomysłami i modyfikować nasze podejście do ortopedii, ale również do organizacji pracy oddziału. Może za dwa tygodnie wrócę z Finlandii z nowymi pomysłami, nowymi inspiracjami. Będę przyglądał się pracy największego w tym kraju oddziału ortopedii dziecięcej, zobaczę jak organizują sobie pracę, jakimi metodami leczą dzieci. Wierzę że uda się coś nowego i sprawdzonego przeszczepić na nasz grunt.
Ile razy w roku jeździ Pan za granicę, żeby coś i kogoś podglądać?
- Trudno określić, myślę, że mam 5-10 takich wyjazdów zawodowych rocznie. Chodzi też o kontakty z innymi specjalistami, dzielenie się doświadczeniem. Wczoraj w Londynie operowaliśmy na kadawerach (fragmentach pobranych ze zwłok – red.), byliśmy w małych grupach. Ja, kolega i instruktor. Dużo było drobnych, pożytecznych informacji, kto jak trzyma rękę, jak ustawia pojedyncze palce, nawet jak staje przy stole. Oczywiście non stop oglądamy profesjonalne serwisy medyczne w internecie, w których pokazuje się jak przygotowują się inni specjaliści do zabiegów. Tam jednak nie widać wszystkich niezbędnych trików, brakuje niezbędnej interakcji. Kiedyś lekarze przygotowując się do zabiegu oglądali atlasy anatomii i czytali podręcznik ortopedii Cambella. Teraz wszystko przeniosło się do internetu.
Swoich ludzi wysyła też Pan w świat?
- Za każdym razem gdy wracam, staram się inspirować swoich kolegów doświadczeniami z innych ośrodków. Kiedy dostaję gdzieś zaproszenie, które może być bardziej interesujące dla moich kolegów, to im je przekazuję. Tu znowu ukłon w stronę naszej dyrekcji. Kiedyś na takie szkolenia musieliśmy jeździć tylko w ramach urlopu wypoczynkowego. Teraz mamy dni szkoleniowe. Rzadko który szpital w Polsce daje takie możliwości. To duża pomoc.
Świat medycyny chętnie nas przyjmuje, chętnie dzieli się wiedzą?
- Bardzo, trzeba tylko poprosić. Oczywiście nie za każdym razem i do każdego ośrodka uda się nam od razu pojechać. Jednak kiedy mamy już przetarte szlaki, to jest łatwiej. Zwykle wystarczy pojechać na jakąś konferencję, porozmawiać z kimś przy stoliku i to już jest wstęp do nowego kontaktu, który może zaowocować nowym szkoleniem i nowymi umiejętnościami.
Kontrakt w USA
Kiedy zrobi Pan habilitację? Kierowników klinik z doktoratem jest niewielu w skali Uczelni.
- Uczelnia grzecznie już się tego dopomina. Mam tego świadomość. Natomiast plan był dość oczywisty: najpierw budowa zespołu, następnie budowa nowego oddziału. Teraz, gdy mamy już dobre warunki dla pacjentów i pracowników, czas zająć się swoimi sprawami.
Kieruje Pan kliniką od sześciu lat. Czy w tym czasie były jakieś przypadki, które Panu szczególnie utkwiły w pamięci?
- Człowiek z natury zapamiętuje zwykle te nieprzyjemne, trudne rzeczy i sytuacje. Pamiętam swoją pierwszą pacjentkę, którą wypisywałem już jako kierownik kliniki. To była nastolatka ze złamaniem goleni, u której leczenie skończyło się amputacją na wysokości podudzia. Pacjentka była hospitalizowana ponad 2 miesiące w naszej klinice, amputacja była konsekwencją doznanego urazu. To niezwykle trudne sytuacje dla pacjenta, jego rodziny oraz lekarzy leczących. Aby lepiej zaprotezować kończynę, była dwukrotnie konsultowana w Specjalistycznym Ośrodku Chirurgii Plastycznej w Łęcznej. Dwa tygodnie po objęciu przeze mnie fotela kierownika, została wypisana z naszego oddziału. Musimy podejmować trudne decyzje, w oparciu o konsylia lekarskie, bez zbędnej zwłoki.
A jakaś pozytywna historia?
- Najlepsze historie opowiadają pacjenci. Lekarza zawsze bronią dobre wyniki.
To zapytamy inaczej: zaczepiają Pana ludzie na ulicy i mówią, doktorze Pan mnie operował, proszę zobaczyć jak dobrze chodzę! To dzięki Panu!
- Oczywiście zdarzają się takie historie i są bardzo miłe. Ostatnio była u mnie pacjentka, którą operowałem w jej 18 urodziny. Miała wielowięzadłowy uraz kolana. A miała już podpisany kontrakt w Stanach Zjednoczonych, gdzie miała grać zawodowo w siatkówkę. Dla niej był to koniec świata. Bilet w ręku i taki uraz. To było sześć-może siedem lat temu. Wykonałem jej, jak na tamte czasy, nowatorski zabieg: poszycia więzadła krzyżowego przedniego z wewnętrzną stabilizacją tzw. Internal Bracing. Potem dziewczyna znikła mi z oczu. Wiedziałem tylko, że udało jej się wyjechać do USA. Teraz do mnie specjalnie przyjechała z Warszawy i powiedziała, że ma problem z drugim kolanem. Wybrała mnie, bo ma do mnie zaufanie. Spytałem, co z operowanym przeze mnie wcześniej kolanem. Dziewczyna na to, że nie ma żadnych problemów. Cztery lata grała w siatkówkę w USA. Pacjentka była typowym zawodnikiem siatkówki, bardzo wysoka - ok. 190cm wzrostu, o atletycznej budowie ciała. Byłem przyjemnie zaskoczony, że ta operowana przeze mnie noga, tak dobrze funkcjonuje przy tak dużych obciążeniach. Przyjechała z wynikiem rezonansu obu kolan i przyjemnie było patrzeć, jak operowane przeze mnie kolano dobrze wygląda na skanach badania.
Rozmawiali Katarzyna Malinowska-Olczyk i Wojciech Więcko