Swoje wspomnienia piszę nie jako lekarz, a filolog-językoznawca w AMB, humanizujący zawód lekarza poprzez zaznajamianie z kulturą innych narodów i ich języków, by te języki „obce” przestały być obcymi - pisze prof. Jan Zaniewski, emerytowany kierownik Studium Języków Obcych AMB.
Robię to w przededniu Jubileuszu 70-lecia (1950-2020) Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku (wcześniej Akademii Medycznej). Dzisiaj - dojrzałej i wspaniale rozwijającej się uczelni odpowiadającej rangą dobrym europejskim standardom.
Zacząłem tu pracować wkrótce po jej powstaniu. Gdy rodzi się nowa uczelnia, jej przyszłe losy mogą być różne. Pamiętam, jak w 1968 roku zostałem zaproszony do ówczesnej sali gimnastycznej przy ul. Mickiewicza (obecnie Wydział Prawa UwB) na otwarcie Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku i w kuluarach byłem świadkiem dialogu pomiędzy rektorem Uniwersytetu Warszawskiego i I sekretarzem KW PZPR w Białymstoku:
- Sekretarz: Dlaczego towarzyszu rektorze kreujecie filię, a nie samodzielną uczelnię?
- Rektor: Filia, po łacinie znaczy córka, a córka kiedyś się usamodzielnia.
- Sekretarz: O ile wcześniej się nie… (pada określenie kobiety lekkich obyczajów - red.).
W życiu bywa różnie, a filia się usamodzielniła (UwB) i jest dziś chlubą Białegostoku. Sprawdziły się prognozy rektora, a nie obawy sekretarza.
W końcu 1956 r. dowiedziałem się, iż Akademia poszukuje lektora języka rosyjskiego i w 1957 r. rozpocząłem starania o ewentualne zatrudnienie. W kadrach powiedziano mi, iż rektor prof. S. Legieżyński (mikrobiolog) jest bardzo zajęty w rektoracie i lepiej spotkać się z nim po drodze z Zakładu Mikrobiologii do rektoratu. Następnego dnia, bodajże we wtorek, o godzinie 13. czatowałem przed Zakładem Mikrobiologii i kiedy On wyszedł podszedłem, a dokładniej podbiegłem, ponieważ prof. Legieżyński był człowiekiem wysportowanym i bardzo szybko chodził. Zrozumiałem, że muszę mówić maksymalnie zwięźle, bo droga do rektoratu krótka. Przedstawiłem się z imienia i nazwiska, powiedziałem, iż studia magisterskie ukończyłem w Leningradzie i chciałbym pracować w Akademii. Rektor zatrzymał się, obejrzał mnie tak od głowy do stóp, i zapytał:
- Jaki sport w uczelni pan uprawiał?
- Siatkówka.
- Z jakim wynikiem?
- Grałem w reprezentacji wydziału.
- W czwartek trening u pana Sokołowskiego (ówczesny kierownik studium WF).
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co to znaczy, ale w dziale kadr powiedziano mi, że to oznacza, iż jestem przyjęty do pracy z dniem 1 października i mogę już podpisać umowę in blanco, a oni już wypełnią resztę i przekażą do podpisu panu rektorowi. W ten oto sposób trafiłem do AMB, gdzie przepracowałem 44 lata (1957-2001): od lektora do kierownika studium, od magistra do doktora habilitowanego i tytularnego profesora zwyczajnego. Jak w każdej pracy były chwile trudne, smutne i zabawne. Te weselsze pamięta się lepiej i dlatego o niektórych z nich wspominam z rozrzewnieniem. Oprócz rzetelnej dydaktyki w cenie zawsze była tu nauka i ją wspierano. W nauce nie ma demokracji, przeto każdy, kto coś znaczył w nauce, miał wszelkie moralne i materialne możliwości awansu naukowego.
Moje osobowości
Pracowało mi się tu wspaniale pod kierownictwem ośmiu rektorów, z których dwóch nazywam Wielkimi Rektorami, tj. Tadeusza Kielanowskiego i Ludwika Komczyńskiego. Atmosfera naukowa, akademickie obyczaje, zachowanie moralne i towarzyskie nadawali jej pionierzy, m.in. przedwojenni lwowscy, wileńscy czy krakowscy profesorowie Tadeusz Kielanowski, Witold Sławiński, Stanisław Legieżyński, Karol Buluk, Ludwik Komczyński, dr Witold Stasiewicz i inni. Wszyscy byliśmy entuzjastami pracy, a najmniej mówiło się o pieniądzach, chociaż pracowaliśmy za przysłowiowe grosze. To były osobowości w każdym aspekcie. Wielkość tych ludzi stała się podwaliną dzisiejszej wielkości naszej Alma Mater. Ci wielcy uczeni nie byli żadnymi bufonami w życiu prywatnym, znali się na życiu, żartach. Pamiętam, kiedyś zadzwoniłem wieczorem do Zakładu Biologii do Bazylego Czeczugi mając nadzieję, że kierownika zakładu prof. Sławińskiego już tam nie ma. Telefon odebrał męski głos, spytałem, czy jest w zakładzie magister Bazyli Czeczuga (późniejszy profesor tego zakładu). Głos odpowiedział, że jest, prowadzi ćwiczenia. Myśląc, że to np. woźny, mówię: Czy nie mógłby pan skoczyć do niego i przywołać do telefonu? Odpowiedź: Już skaczę! I skacząc pobiegł po swego asystenta... Kiedy ten zapytał, dlaczego profesor „skacze”, prof. Sławiński odpowiedział, że mu tak kazano.
Akademia Medyczna i jej kadra wywarły znaczący wpływ na rozwój kulturowy, zdrowotny i naukowy miasta Białegostoku i Podlasia. Dlatego dziwi mnie fakt, że tak wybitni uczeni Uniwersytetu Medycznego (np. prof. Karol Buluk - badacz krwi, prof. Witold Sławiński - odkrywca dla Polski walorów zdrowotnych Supraśla, prof. Stefan Soszka - twórca białostockiej szkoły ginekologii i położnictwa, czy twórca akademii pierwszy rektor prof. Tadeusz Kielanowski) nie zostali dotychczas uhonorowani nazwami ulic, skwerów czy placów Białegostoku, w którym to nazwach aż roi się od imion świętych czy proboszczów. Dziwne, tym bardziej że prezydentem miasta Białegostoku jest od szeregu lat też profesor.
Studium Języków Obcych
W latach 50. języki obce w AMB (angielski, francuski, łaciński, niemiecki, rosyjski) nauczane były przez lektorów zatrudnionych na godzinach zleconych. Dopiero w 1962 roku ówczesny rektor L. Komczyński wezwał mnie do rektoratu i mniej więcej takimi słowami powitał: Chłopcze, ty mi się podobasz jako organizator, masz rok czasu na zorganizowanie Studium Języków Obcych, a ja w tym czasie wystąpię do ministra zdrowia o zgodę na powołanie takiej jednostki. Daję ci na początek 4 etaty i żebym cię przez ten rok na oczy nie widział. Zrobisz to dobrze, to przyjdę na otwarcie, i napiję się z tobą wódki, a jak spierniczysz, to pogonie jak psa. Masz pytania?
Ja: Panie Rektorze, a jakie mam otrzymać pomieszczenia, może na początek Pan mnie wpuści do swego Zakładu Anatomii Patologicznej? I czy Pan Rektor ma jakieś sugestie, kogo zatrudnić na te etaty?
Rektor: Pomieszczeń ja wolnych nie mam i po to powołuję cię, abyś wspólnie dyr. Popowskim (dyrektor administracyjny uczelni - red.) sobie poszukał. W razie trudności mów, że to moja dzisiejsza decyzja wydana pięć minut temu. A co do wpuszczenia cię do Zakładu to zapraszam z przyjemnością, lecz - bez studentów. Zatrudniaj kogo chcesz, gdyż nie ja będę z nimi pracował, a ty. Jak przyjmiesz durnia to będziesz się z nim męczył, a ja ci nie pomogę. Co do mężczyzn… unikaj niskich wzrostem i ryżych. Bo są wredni. Do widzenia, za rok.
I rzeczywiście, 1 kwietnia 1963 r. ówczesny minister zdrowia dr Jerzy Sztachelski studium powołał, a rektor L. Komczyński w obecności dyrektora administracyjnego Z. Popowskiego, prorektora prof. R. Kordeckiego i dziekana prof. H. Nowaka skrupulatnie je obejrzał, pochwalił i nawet wypił ze mną lampkę wina. W dalszej przeszłości byliśmy nawet z nim po imieniu, gdyż pewnego razu powiedział do mnie: Twój ojciec miał na imię Ludwik, ja też jestem Ludwik i od tej chwili możesz mnie nazywać Ludwik.
Pomieszczenia dla studium znaleziono po organizacjach młodzieżowych na zapleczu auli wykładowej w Collegium Uniwersum. Prawda, studenci od decyzji przeniesienia ich siedzib organizacyjnych w inne miejsca, odwołali się do Komitetu Wojewódzkiego PZPR, ale dyr. Popowski, powiedział, że to decyzja rektora i na tym interwencja partii się skończyła. Kiedy po wyprowadzce weszły sprzątaczki, żeby zrobić porządek, to po uprzątnięciu, zaproponowały mi, aby pomieszczenia te ksiądz wyświęcił, a na moje pytanie, dlaczego, odpowiedziały: - Ci zbereźnicy zostawili za szafami pół wiadra zużytych prezerwatyw. I ten grzech tylko święcenie zlikwiduje. Inaczej będzie tu straszyć. W odpowiedzi powiedziałem, że tym studentom należy zazdrościć, a nie wzywać księdza. Zgorszone panie sprzątaczki oświadczyły, że o mnie miały lepsze zdanie…
Pomimo tych wątpliwości sprzątaczek, udało mi się zorganizować studium od podstaw pod względem dydaktycznym. Do nauki dopingowali mnie profesorowie-medycy. Swego czasu w sporze z prorektorem prof. S. Soszką usłyszałem przytyk, iż skoro zabieram głos na temat różnych uczelnianych spraw, to dlaczego się nie doktoryzuję? Trochę dziwne, że magister poucza profesora. A trzeba przyznać, że prof. Soszka był genialnym menadżerem naukowym, świetnym w wyławianiu i promowaniu naukowych talentów. I po tym fakcie zrozumiałem, że bez nauki nie ma dydaktyki i w ciągu dwóch lat obroniłem rozprawę doktorską. Prof. Soszka, gdy się o tym dowiedział, to przez swoją sekretarkę przysłał mi napisane na wizytówce gratulacje i butelkę dobrego koniaku.
Kolega profesor
Także kiedy pisałem rozprawę habilitacyjną, ówczesny dziekan prof. A. Gabryelewicz (z którym przyjaźniliśmy się, chociaż byliśmy tylko na „pan”) według mnie niezasłużenie zrobił mi jako dziekan wymówkę, a potem zapytał, dlaczego ja morduję się z habilitacją i do tego bronię się za granicą, mówiąc: „przecież pana wszyscy cenimy i do emerytury może pan swobodnie pracować tylko z doktoratem”. W odpowiedzi powiedziałem mu: „Jeżeli ja jako doktor odpowiem na tę połajankę odchrzań się, to będzie to obraza urzędu dziekana i grozi mi komisja dyscyplinarna, natomiast jeżeli ja tak odpowiem jako dr habilitowany lub profesor, to będzie to uważane za koleżeńską wymianę zdań”. Przekonał mnie pan, trzeba się habilitować” - odpowiedział dziekan.
Naukowym tematem wiodącym studium był język nauki - medycyna. Na ten temat pracownicy studium opublikowali kilkaset prac w kraju i za granicą w postaci artykułów, monografii naukowych, słowników lekarskich. Badania te znalazły odzwierciedlenie w międzynarodowych encyklopediach i są uważane za pionierskie w Europie. Z ramienia towarzystw naukowych byliśmy organizatorami szeregu międzynarodowych kongresów neofilologicznych, kilkudziesięciu konferencji i sympozjów, współzałożycielami Polskiego Towarzystwa Neofilologicznego i Polskiego Towarzystwa Rusycystycznego, zasiadając przez wiele kadencji w ich zarządach głównych. W tym okresie 9 pracowników studium doktoryzowało się, z których później 5. obroniło prace habilitacyjne i zostało profesorami tytularnymi lub uczelnianymi. Miałem szczęście przy doborze pracowników, gdyż kierowałem się zasadą: mądry szef dobiera współpracowników mądrzejszych od siebie, głupi - głupszych.
Mam nadzieję, iż moje skromne wspomnienia przybliżą część historii tej uczelni nie tylko z pozycji człowieka ubranego w profesorską togę, lecz człowieka ubranego w koszulę z krótkim rękawami i spodenki bermudy. Bo człowiek duchem jest zawsze młody mimo podeszłego wieku.
Prof. zw. dr hab. Jan Zaniewski
były kierownik Studium Języków Obcych AMB