Kilkaset milionów dolarów dostał Uniwersytet Kalifornijski w San Francisco za wygraną w procesie o naruszenie praw patentowych, 450 mln zarobił Uniwersytet w Stanfordzie za sprzedaż akcji Google. Tyle na świecie kosztuje wiedza, którą potrafi się sprzedać lub obronić.
Coraz częściej na polskich uczelniach powstają zespoły zajmujące się transferem technologii do gospodarki. Taka jednostka ma zostać powołana w najbliższym czasie na Uniwersytecie Medycznym w Białymstoku. Z kolei od ubiegłego roku Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego realizuje program dla osób zajmujących się badaniami naukowymi i komercjalizacją ich wyników. Wysyła ich do najlepszych uniwersytetów na świecie, w tym do Stanów Zjednoczonych na prestiżowy Uniwersytet Stanforda w Kalifornii, by tam poznali, jak przekuć efekty badań w sukces wdrożeniowy. Na taki dwumiesięczny staż w ramach programu „Top 500 Innovators” zakwalifikował się dr hab. Karol Kamiński, adiunkt w klinice kardiologii i jednocześnie od tego roku akademickiego prodziekan wydziału lekarskiego UMB. Wrócił w lipcu. Jak mówi, jest pod ogromnym wrażeniem wielkości kwot uzyskiwanych przez uczelnie, które potrafią sprawnie przeprowadzić procedurę transferu wiedzy do przemysłu.
- Uniwersytet w San Francisco pozyskał kilkaset milionów dolarów, bo udowodnił w sądzie, że firma bezprawnie wykorzystała technologię objętą ich patentem (chodziło o technologie produkcji rekombinowanych hormonów) - opowiada. - Z kolei Uniwersytet w Stanfordzie ze sprzedaży akcji firmy Google, która narodziła się w trakcie pracy doktorskiej Sergeya Brina i Larry Page’a, uzyskał około 450 mln dolarów.
Aby działać z takim rozmachem niezbędne jest własne biuro dotyczące patentowania i licencjonowania. Na Uniwersytecie Stanforda jest taka zasada, że jeśli jakaś technologia powstanie w ramach pracy naukowej, jest ona patentowana przez uczelnie. Następnie zachęca się odkrywcę, by ten założył firmę zewnętrzną, i jej udostępnia się patent (udziela licencji). W zamian za to uniwersytet obejmuje część udziałów w przedsięwzięciu. I tak było np. z Google.
- Kluczowym patentem był algorytm wyszukiwania, który został odkryty w ramach pracy doktorskiej - opowiada dr hab. Kamiński, który w Stanach zwiedził campus Google. - Następnie naukowcy założyli własną spółkę. Z uczelni dostali licencję na wykorzystanie tego patentu - za procent akcji firmy. Kiedy wchodzili na giełdę, Uniwersytet Stanforda sprzedał wszystkie swoje walory za niemal 450 mln dolarów. Teraz byłoby one warte kilka razy więcej.
Uniwersytet Stanforda ma jednak odgórną zasadę, że kiedy firma wchodzi na giełdę, sprzedaje wszystkie swoje akcje. Dzięki temu ma pieniądze na inwestowanie, mogą powstawać nowe budynki i pracownie, są środki na rozwój naukowy.
Jednak by móc zarabiać, wcześniej trzeba się do tego właściwie przygotować. Same biuro patentowe nie wystarczy, muszą również być wypracowane pewne procedury. W Stanfordzie każdy uczony zainteresowany ochroną patentową (czyli niemal każdy na progu ważnego odkrycia) jeszcze przed upublicznieniem wyników badania, wypisuje wniosek do biura, przedstawiając swoje odkrycie. Pracownicy tej jednostki zastanawiają się wówczas, czy warto to opatentować. Nie wszystko trzeba chronić, bo nie w każdym odkryciu jest potencjał komercyjny.
- Trzeba pamiętać, że patentowanie dużo kosztuje - minimum 30 tys. dolarów. A potem potrzebne są coroczne opłaty - tłumaczy dr hab. Kamiński. - Ważne jest też, by umieć ten patent także obronić. Bo jeśli byśmy nie potrafili tego z różnych przyczyn zrobić - np. byłby on źle napisany - to nie jest on nic wart.
Dr Kamiński podkreśla, że amerykańskie uniwersytety mają też wielkie pieniądze na obronę prawną. Patentowaniem zajmują się profesjonaliści, nie naukowcy. Prawnicy, przygotowujący patent, muszą mówić w języku, w którym dokument jest składany, bo „kruczki” tkwią w kropkach, przecinkach, spójnikach: o, oraz czy lub. Ponadto jeden patent nie załatwi wszystkiego.
- Jak mamy skomplikowaną technologię, musimy ją obudować „płotem patentowym” - mówi prodziekan Kamiński. - Przykładowo jeden patent musi być na technologię wytwarzania, inny na technologie zastosowania, trzeci na technologię opakowywania itd. Same opatentowanie cząsteczki jest niewiele warte, bo ktoś może dojść do tego odkrycia innym sposobem.
Po powrocie ze Stanów dr Kamiński zdaje sobie sprawę, że komercjalizacja nie jest prosta, szczególnie w Polsce. Brakuje specjalistów, którzy umieją połączyć badania teoretyczne i kliniczne (na pacjentach). Problem jest też ze znalezieniem inwestorów, którzy albo sfinansują badania albo kupią od nas technologie.
Katarzyna Malinowska-Olczyk, Wojciech Więcko