Nie ma się czego bać - oznajmiło tylko Ministerstwo Zdrowia nakazując skondensowanie programu studiów na Wydziale Lekarskim z sześciu do pięciu lat. Na szóstym roku będzie to, co na stażu.
Kiedy w głowach przyszłych maturzystów rodziło się marzenie o zawodzie lekarza, wybierali sobie niełatwą drogę przez życie. Po zdanym egzaminie dojrzałości i pomyślnie zakończonej rekrutacji, przychodzili na pierwszy rok studiów, gdzie witała ich chemia, biologia, biofizyka i anatomia. Klinika, a tym samym pierwszy kontakt z pacjentami, pojawiały się dopiero na trzecim roku studiów. Później czwarty, piąty i szósty - w całości kliniczne lata. Z nieociosanych żaków powoli kształtowali się przyszli eskulapi. Na koniec dyplom, niebieska książeczka z Ograniczonym Prawem Wykonywania Zawodu Lekarza i 13-miesięczny staż w szpitalu. Płatny, choć przez niektórych nazywany „siódmym rokiem studiów”. W międzyczasie LEP, obecnie zmieniony w LEK (Lekarski Egzamin Końcowy; trzy podejścia w trakcie stażu), którego wynik decydował o podziale miejsc rezydenckich w ramach ubiegania się o specjalizację.
Po reformie ma być mniej teorii, która wielu stawiała przed dylematem typu „co ja tutaj robię?”, a więcej przygotowania do prawdziwej pracy. Zmniejszą się grupy studenckie, z dotychczasowych „szóstek” do „czwórek”, a nawet „trójek” klinicznych. Staż ma przestać istnieć, a o przyznaniu miejsc specjalizacyjnych przestanie decydować wynik LEK-u, którego po prostu nie będzie. Szósty rok ukończą młodzi lekarze, gotowi do pracy. Założenie interesujące.
Z perspektywy uczelni: trudniej i drożej
- Pierwszy, znowelizowany rocznik przyszłych lekarzy właśnie się piecze - żartuje prof. Adrian Chabowski, prorektor do spraw studenckich UMB. W rzeczywistości reforma polega głównie na przeniesieniu stażu podyplomowego do programu szóstego roku studiów. Jednak żeby to zadziałało, konieczne będzie wprowadzenie zmian w programach dydaktyki wcześniejszych lat.
- Nie jest to do końca dobre posunięcie. W klinikach mamy i tak bardzo dużo obowiązków, zarówno dydaktycznych, jak i naukowych. Zwiększenie liczby procedur związanych z nauczaniem praktycznym zawodu (które zamiast na stażu ma się odbywać na 6 roku) może się okazać problematyczne. Chociażby ze względu na warunki w szpitalach klinicznych, gdzie zajęcia będą się odbywały przy tym samym składzie osobowym nauczycieli akademickich i w tych samych warunkach lokalowych - mówi prof. Chabowski.
Jest to pierwszy z uczelnianych aspektów sprawy. Innym jest „redukcja” godzin dydaktycznych z zajęć na pierwszych latach studiów, która może skutkować redukcją etatów w zakładach teoretycznych. Kolejnym bardzo ważnym zagadnieniem jest finansowanie zmian.
Zakładając, że zwiększy się liczba godzin dydaktyki w klinikach, a dodatkowo zmniejszy liczba studentów w grupach klinicznych, otrzymamy przełożenie na istotne podniesienie kosztów kształcenia. Obowiązek pensum nauczycieli akademickich pozostanie przy tym założeniu taki sam, a więc konieczne stanie się wypłacanie dodatkowych tzw. godzin ponadwymiarowych.
- Jeżeli asystenci wyrażą zgodę na prowadzenie zajęć po godzinach, trzeba im będzie za to dodatkowo zapłacić. Uczelnia poniesie te wydatki przy stałym poziomie dotowania - podkreśla prof. Chabowski.
Zakrzywianie czasoprzestrzeni
Do zrealizowania reformy można podejść na kilka sposobów. Najprościej - uczelnia wykazuje się elastycznością - i tak przestawia programy studiów, żeby zmieściły się w pięciu latach. Można też zrobić tak, jak np. krakowski uniwersytet. Tam zamiast zwiększyć liczbę godzin nauczania, zmniejszono liczbę studentów przyjmowanych na pierwszy rok. I to dość znacznie, bo to się opłaca.
Jednak żadne z tych rozwiązań nie jest do końca dobre. Nie można postawić znaku równości pomiędzy godziną dydaktyczną z przedmiotów czysto teoretycznych (np. biologia medyczna, czy chemia ogólna), a przedmiotami klinicznymi. Podobnie zmniejszenie liczby studentów nie zawsze musi oznaczać mniej grup dydaktycznych, co ewentualnie znalazłoby przełożenie na mniej godzin w klinice. Uczelnia płaci za godzinę od grupy, a nie od studenta. Stąd łatwo przekalkulować, że skoro na przedmiotach teoretycznych grupa składa się z kilkunastu studentów, redukcja liczby godzin zajęć teoretycznych nijak się ma do zyskiwania godzin w klinice. W klinikach grupa studencka liczy sześć osób, a według założeń reformy ma liczyć nawet trzy.
Co ma zrobić w takiej sytuacji uniwersytet? Najłatwiej byłoby odpowiedzieć na to pytanie: „czas pokaże” albo „na pewno się uda”. Bardziej realne wydaje się jednak to, że studenci będą zgłębiać tajniki przyszłego zawodu na kilku zmianach.
Z perspektywy studenta: jestem za
- Student powinien zyskać. Zmniejszy się liczba przedmiotów teoretycznych, albo przynajmniej ilość godzin zajęć w ramach tych przedmiotów - kontynuuje prof. Chabowski. - Ten czas będzie można, tak czy inaczej, rozdysponować na zajęcia praktyczne. Planujemy wprowadzać także tzw. programy zintegrowane, czyli w ramach danego przedmiotu zajęcia będą się odbywały w kilku zakładach. Jako przykład można podać neuroscience, w którego skład weszłyby elementy neuroanatomii, neurofizjologii oraz zajęcia na radiologii, gdzie student nauczy się podstaw obrazowania.
Zakładając odpowiednie zaangażowanie studentów w przyswajanie nowych informacji, taki plan wydaje się niezłym wyjściem z sytuacji. Elementy teorii, która w starym systemie musiała być odgraniczona od kliniki i łatwo było o części rzeczy zapomnieć, w nowym systemie zostanie połączona z wiedzą praktyczną, dotykającą kliniki. I to jeszcze przed magicznym trzecim rokiem studiów. Namiastka prawdziwego życia zawodowego stanie się dostrzegalna prawie od początku.
– Z pewnością pierwszy rok na nowych zasadach już nie jest łatwy. Studenci, tuż po liceum, muszą stawić czoła przedmiotom takim jak anatomia, histologia, biochemia czy biofizyka. To są cztery bardzo obszerne przedmioty, które musieliśmy „skondensować” w związku z nowymi standardami nauczania - podsumowuje prof. Chabowski.
Reforma, choć trudna do wprowadzenia, zakłada kształcenie lekarzy-praktyków, gotowych na podejmowanie wyzwań, jakie stawia praca dla dobra drugiego człowieka. Założenie szczytne. Rezultatów należy się spodziewać za sześć lat.
Co z tym stażem?
Po pierwsze: student nie musi otrzymywać wynagrodzenia, a uczelnia nie ma obowiązku mu go wypłacać. Stąd łatwo wywnioskować, że skoro staż odbywać się będzie w ramach szóstego roku, lekarz-stażysta (a może student-stażysta?) nie dostanie ani złotówki. W przeciwieństwie do tego, co było dotychczas. Jednak to nie uczelnia zaoszczędzi dzięki temu, a odpowiednie ministerstwo.
- Jeżeli dzięki temu, że staż będzie włączony do programu studiów, można się będzie więcej nauczyć, to zgadzam się z tym pomysłem. Po studiach, kiedy młodzi lekarze wkraczają do klinik z ograniczonym prawem wykonywania zawodu, wielu ma wrażenie, że ich przygotowanie do tej pracy nie jest wystarczające. Być może zajęcia kliniczne w rozszerzonym wymiarze i nieco więcej praktyki podczas studiów rozwiążą ten problem - powiedział nam lekarz-stażysta z białostockiego szpitala klinicznego, który prosił o anonimowość.
Dotychczasowy program kształcenia lekarza, włączając w to początkowe kształcenie podyplomowe, czyli staż, obejmował siedem lat. Skrócenie tego procesu o rok powinno cieszyć. Trudno przewidywać, czy zniknie instytucja Ograniczonego Prawa Wykonywania Zawodu, ale lekarzem będzie się od razu po studiach. Bez ceregieli ze stażem i zdawaniem LEP-u. Zamiast tego, już za kilka lat, o przyznaniu etatu rezydenckiego zadecyduje m.in. średnia ze studiów.
Jak sobie pościelesz…
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł, żeby zamiast LEP-u średnia decydowała o przyznawaniu miejsc na specjalizację - mówi studentka trzeciego roku. - Zacznie się kopanie dołków, wykorzystywanie znajomości, koligacji rodzinnych i innych zależności. Nie byłam i nie będę zwolenniczką wyścigu szczurów, a wszystko wydaje się zmierzać w tym kierunku.
Skąd takie obawy? Otóż dotychczas można było, przynajmniej teoretycznie, przyjść do kliniki w połowie listopada, tuż przed ukończeniem stażu i zakomunikować szefowi, że od 1 grudnia będzie się dla niego pracować. Szef mógł poklepać kandydata po ramieniu, pogratulować znakomitych wyników na LEP-ie i życzyć powodzenia. Z drugiej jednak strony, mógł odmówić zatrudnienia poprzez wyrażenie sprzeciwu, motywując swoją postawę tym, że panią/pana X widzi pierwszy raz. Zdarzało się to bardzo rzadko, co przemawia raczej za rolą LEP-u jako jednego z mechanizmów sprawiedliwości i wyrównania szans pomiędzy tymi, którzy deptali ścieżki przez całe studia, a tymi, którzy woleli tego nie robić. Uniwersalna wyrocznia, egzamin państwowy, który dało się przejść po przerobieniu pytań testowych z poprzednich lat, stanie się historią.
Tak cię widzą…
Przy obecnych założeniach, studenci ubiegający się o miejsca specjalizacyjne będą oceniani zgodnie z trzema kryteriami. Pierwsze - to średnia ocen z całego toku studiów. Drugie kryterium to dorobek naukowy (jest mnóstwo sposobów na zebranie punktów w tej kategorii, szczególnie że teraz za działalność w kołach naukowych można pobierać stypendia. Odbywa się mnóstwo konferencji, wydawanych jest wiele monografii. Kto chce, może się wykazać i specjalizację mieć w kieszeni).
- Wielu studentów zgłasza się do zarządu STN i oznajmiają, że chcieliby należeć do koła naukowego przy danej klinice. Liczą na to, że po koleżeńsku nikt nie sprawdzi, czy faktycznie działają w tym kole. Na razie motywacją są stypendia i nagrody rektora. Wydaje się niemal pewne, że w przyszłych rocznikach rolę motywującą przejmą starania o specjalizację - powiedziała działaczka Studenckiego Towarzystwa Naukowego UMB.
Trzecie kryterium: osiągnięcia zawodowe. W jaki sposób oceniane? Na razie nie jest to wyjaśnione, być może za pomocą specjalnych książeczek stażowych, albo dzięki opiniom opiekunów.
Jeżeli młody lekarz pod każdym z wymienionych względów uzyska błyskotliwe noty, pozostaje jeszcze twór o nazwie „test predyspozycji i umiejętności zawodowych”. Teoretycznie, jeżeli dwójka kandydatów uzyska podobne noty w postępowaniu rekrutacyjnym na specjalizację, szef będzie mógł przyjrzeć się każdemu z nich indywidualnie i wybrać odpowiednią osobę.
Jak przed każdą reformą, burza była nieunikniona. Warto jednak zauważyć, że są kraje, w których system kształcenia lekarzy bardziej przypomina ten nowy niż poprzedni sześcioletni, który panował dotychczas. Radzą sobie z tym całkiem nieźle.
Tomasz Dawidziuk