Słaba płeć - jeśli chodzi o naszą uczelnię, na ogół jest we wszystkim mocniejsza. Jest nas więcej praktycznie w każdej kategorii, ale w najważniejszych kwestiach oddajemy pole mężczyznom. Im wyższe stanowisko, tym kobiet mniej.
Do napisania tego artykułu zainspirowała mnie moja 9-letnia córka. Zapytała, czy jakaś kobieta na świecie wynalazła coś ważnego dla ludzkości. Odpowiedziałam jej bez wahania: oczywiście. Choćby Maria Skłodowska-Curie; odkrywając dwa pierwiastki. Albo Francuzka Francoise Barré-Sinoussi, która odkryła, że wirus HIV powoduje AIDS. - Wirusów i pierwiastków nie widać w codziennym życiu - odparło dziecko. - Mnie ciekawi, kto wynalazł prąd, telefon, silnik… - No… mężczyźni - mówię. - Mamo, czy kobiety są głupsze, że do tej pory tak mało rzeczy wynalazły?
PRZECZYTAJ JESZCZE: Dobry lekarz i/czy dobra mama?
I jak tu powiedzieć, że dzieci nie potrafią zadawać konkretnych pytań. Zaczęłam więc tłumaczyć, że przez stulecia kobiety nie mogły się uczyć, nie mogły studiować, musiały zajmować się domem i wychowywaniem dzieci, a przez to nie miały też takich możliwości, by „coś” ważnego wynaleźć. Polskie uniwersytety zostały otwarte dla kobiet dopiero w 1884 roku, kiedy senat Uniwersytetu Krakowskiego (Jagiellońskiego) zezwolił trzem paniom na studia farmaceutyczne (choć bez prawa do zdawania egzaminów), a prawa wyborcze w Polsce kobiety zyskały dopiero w 1918 roku.
I choć od tych wydarzeń minęło już 100 lat, dalej nie jest dobrze. Co prawda nikt już nam nie wmawia, że chorujemy na anorexia scholastica (nieuleczalna choroba psychiczna opisana i propagowana przez lekarzy oraz psychologów na przełomie XIX i XX wieku, mająca dotykać jedynie kobiety nadmiernie się edukujące), ale dalej traktowane jesteśmy raczej mało poważnie.
W gronie rektorów polskich uniwersytetów medycznych nie ma żadnej kobiety (we wszystkich polskich uczelniach publicznych spośród 89 rektorów tylko 5 jest kobietami - słaba płeć rządzi w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie, Akademii Muzycznej w Poznaniu, Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, Akademii Jana Długosza w Częstochowie oraz na Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach).
W historii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku nigdy na czele nie stał rektor w spódnicy. Lepiej wygląda sytuacja we władzach dziekańskich - na ten „poziom” kobiety są już dopuszczane. Jeśli chodzi o wydziały, to w tej kadencji jedynie na czele Wydziału Lekarskiego stoi kobieta - prof. Irina Kowalska. Spośród czterech jej zastępców trzy to kobiety: prof. Anna Wasilewska, dr hab. Anna Moniuszko-Malinowska, dr hab. Teresa Sierpińska. Na Wydziale Farmaceutycznym z OML - również trzy spośród czterech prodziekanów to kobiety: dr hab. Katarzyna Winnicka, prof. Elżbieta Skrzydlewska, prof. Milena Dąbrowska. Z kolei na Wydziale Nauk o Zdrowiu władze prodziekańskie to same kobiety: prof. Elżbieta Krajewska-Kułak, prof. Bożena Dobrzycka, dr hab. Ludmiła Marcinowicz i prof. Halina Car. Nieźle jest też w senacie. Na 36 osób 17 to kobiety.
Znacznie gorzej wygląda tableau Doktorów Honoris Causa. Na 44 osoby, którym nasza uczelnia przyznała ten zaszczytny tytuł, są tylko 4 kobiety!!! (prof. Maria Byrdy -1990 r., prof. Maria Kopeć - 1991 r., prof. Maria Benedetta Dinati - 2002, prof. Ida Kinalska - 2011 r.)
Nierówność jest też w przypadku kierowania klinikami szpitalnymi. Na 35 klinik funkcjonujących w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym jedynie w 7. kierownikami są kobiety (prof. Anna Bodzenta- Łukaszyk w Klinice Alergologii, prof. Bożena Sobkowicz w Klinice Kardiologii, prof. Zofia Mariak w Klinice Okulistyki, prof. Anna Kuryliszyn-Moskal w Klinice Rehabilitacji, prof. Barbara Darewicz w Klinice Urologii, prof. Iwona Flisiak w Klinice Dermatologii i Wenerologii oraz prof. Beata Naumnik w I Klinice Nefrologii). Tylko trochę lepiej jest w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym, gdzie na 12 klinik kobiety rządzą w pięciu (prof. Elżbieta Ołdak w Klinice Obserwacyjno-Zakaźnej Dzieci, prof. Alina Bakunowicz-Łazarczyk w Klinice Okulistyki Dziecięcej, prof. Maryna Krawczuk-Rybak w Klinice Onkologii Dziecięcej, prof. dr hab. Elżbieta Hassman-Poznańska w Klinice Otolaryngologii, prof. Anna Wasilewska w Klinice Pediatrii i Nefrologii).
Czy nasze środowisko dopadł efekt Matyldy? Oznacza on przede wszystkim dyskryminację, niedocenienie oraz przypisywanie zasług kobiet mężczyznom w pracach naukowo-badawczych. W Polsce jest tendencja: im wyższy stopień naukowy - tym mniejsza reprezentacja kobiet. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, kobiety stanowią ponad połowę wszystkich studentów i doktorantów. Połowa asystentów na uczelniach to kobiety, jednak im wyżej, tym kobiet mniej. I u nas jest podobnie. Obecność kobiet w poszczególnych strukturach przypomina figurę trójkąta: u podstaw jest on szeroki, a im wyżej tym węziej.
Co sprawia, że jesteśmy mniej widoczne niż nasi koledzy? Z czego to wynika? Ze stereotypów? Z tego, że kobiety, które aspirują na wyższe stanowiska, uważane są przez mężczyzn za zagrożenie? Czy z tego, że kobietom trudniej łączyć obowiązki zawodowe i domowe? Czy macierzyństwo jest tym progiem, który blokuje? Czy może same kobiety nie walczą o stanowiska z powodu zbytniej emocjonalności i - trochę - z niewiary w siebie? Ten artykuł nie ma na celu obwiniania kogokolwiek. Zadajemy pytania i szukamy odpowiedzi. Zapraszam do dyskusji na łamach „Medyka”.
Katarzyna Malinowska-Olczyk