Historia szpitala pełna jest ważnych dat. Jednak to nie budynek jest w tym wszystkim najważniejszy, a pracownicy, którzy tę historię tworzyli. Dlatego swoje historie - i jednocześnie szpitala - opowiadają ci, którzy najdłużej tu pracują.
Prof. dr hab. Jerzy Laudański,kierownik Kliniki Chirurgii Klatki Piersiowej, w szpitalu klinicznym zatrudniony od 45 lat
- W Państwowym Szpitalu Klinicznym pojawiłem się pierwszy raz podczas trzeciego roku studiów, był rok 1963, czyli niedługo po otwarciu. Pracę - na dwuletnim stażu podyplomowym - rozpocząłem 1 października 1967 roku. Było to bezpośrednio po zakończeniu studiów i zdaniu egzaminów dyplomowych. Staż obejmował cztery oddziały: internę, chirurgię, pediatrię i ginekologię. Zacząłem w Klinice Chorób Wewnętrznych u prof. Beaty Bogdanikowej. Szpital był zupełnie nowy, dopiero pięć lat po otwarciu. Na owe czasy był piękny. Od początku wiedziałem, że po stażu będę pracować na chirurgii, bo już podczas studiów byłem w kole naukowym przy I Klinice Chirurgicznej prowadzonej przez doc. Stanisława Adamskiego. I tak się stało. Po ukończeniu stażu rozpocząłem pracę w I Klinice Chirurgicznej, a kontynuowałem ją w utworzonej w 1971 r. Klinice Chirurgii Klatki Piersiowej, Serca i Naczyń. Tu przeszedłem kolejne szczeble kariery naukowej i zawodowej. Uzyskałem specjalizacje I i II stopnia z chirurgii ogólnej, następnie specjalizację z chirurgii klatki piersiowej. W międzyczasie obroniłem doktorat. W latach 80. nastąpił podział Kliniki Chirurgii Klatki Piersiowej, Serca i Naczyń (która była takim omnibusem, ponieważ zajmowała się także chirurgią ogólną) na kilka klinik. Najpierw została utworzona nowa Klinika Kardiochirurgii, a po odejściu prof. Stanisława Adamskiego na emeryturę - powstały dwie kolejne kliniki: Chirurgii Naczyń i Chirurgii Klatki Piersiowej. W tej ostatniej od 1986 roku pracowałem pod kierownictwem prof. Mariana Furmana. Przełomowa w moim życiu była habilitacja, bo wtedy mogłem się starać o objęcie kierownictwa kliniki. Stało się to w 2000 roku.
Każdy rok pracy wnosił coś nowego, doświadczenia chirurgicznego nabiera się przez całe życie. Nawet teraz pod koniec mojej pracy zawodowej zdarzają się takie operacje, które wykonuję pierwszy raz w życiu. Każdy chory jest inny. Wydawałoby się, że jednostka chorobowa jest ta sama, ale inny jest stan pacjenta, inne stadium zaawansowania choroby. Stąd nie ma czegoś takiego w chirurgii, jak rutyna. Doświadczenie ma wpływ na szybsze i bardziej właściwe podejmowanie decyzji, ale niespodzianki zdarzają się zawsze.
Jeśli chodzi o szpital, to był nowoczesny 50 lat temu. Rozwiązania, które wtedy zastosowano, w żaden sposób nie przystają do wymagań obecnych czasów. Jak np. patrzę na koedukacyjną (jedyną) toaletę w klinice, to ogarnia mnie przerażenie. Mam nadzieję, że jeszcze zdążę uczestniczyć w przeniesieniu kliniki (planowane na wiosnę 2014 r.) do nowej części szpitala, gdzie będą już zupełnie inne warunki pobytu dla pacjentów, jak i pracy dla personelu. Ale w dalszej perspektywie cieszyć się nimi będzie mój następca.
Krystyna Lautsch,pielęgniarka, od 37 lat pracuje na sali porodowej
- Pamiętam swój pierwszy dzień pracy. Było to 17 lutego 1975 roku. Po 10 latach zostałam oddziałową. Przez te lata miałam trzech szefów: prof. Aleksandra Krawczuka, prof. Jana Urbana, i obecnego prof. Tadeusz Laudańskiego (brat Jerzego). Kiedy zaczynałam pracę 37 lat temu sala porodowa była podzielona na cztery boksy, była też jedna separatka. Kiedyś rocznie było 2,5-2,8 tys. porodów (teraz 1600-1800). Z sentymentem wspominam czasy, kiedy w nocy zdarzało się ponad 10 porodów. Mój rekord to 14, na 12-godzinnym dyżurze. Zdarzało się, że kobiety rodziły na kozetce, bo brakowało łóżek. Kiedy zaczynałam pracę, nie było USG. Bywało, że dopiero w czasie porodu dowiadywaliśmy się, że jest ciąża bliźniacza. Kiedy podejrzewaliśmy to przed porodem, wieźliśmy pacjentkę na rentgen. Nie było KTG, dysponowałyśmy jedynie słuchawką położniczą. Trzeba było bardzo uważnie robić badania fizykalne. Nie było znieczuleń do porodu. Idąc do pracy latem na nocną zmianę, kiedy były otwarte okna, to czasem po krzyku mogłam ocenić, ile kobiet rodzi. Kiedyś też po porodzie od razu zabierano dziecko od matki. Noworodki były karmione o określonych godzinach, a nie na żądanie. Nikt pacjentek nie mógł odwiedzać. Przepełnienie było ogromne, bo pacjentki leżały u nas przez tydzień po porodzie.
Szczególnie pamiętam sylwestra w zimę stulecia w 1978 roku. Karetki nie dojeżdżały, był trzaskający mróz. Rodzące przywoził nam śmigłowiec. W tę noc na świat przyszło 11 dzieci. Pamiętam też poród w dużym fiacie. Koleżanki zadzwoniły, że w samochodzie przed izbą rodzi się dziecko. Kiedy zbiegłam na dół, okazało się, że dziecko już się urodziło. Na szczęście było ciepło. To był nowiutki duży fiat, jeszcze była folia na fotelach. W aucie oprócz rodzącej siedział blady i przerażony mąż, a także sąsiadka z malutkim dzieckiem. I ta rodząca podtrzymywała ich na duchu.
Kiedy zaczynałam pracę wszystko było wielorazowe i trzeba było to odkażać w sterylizatorach parowych, które były na oddziale: igły, strzykawki, cewniki, rękawice, narzędzia. Katorżniczą pracą było robienie gazików, zawijanie na palcu wacików. To, że wszystko jest jednorazowe, to wielkie ułatwienie, teraz ten czas można poświęcić pacjentce.
Zwiastunem nadchodzących zmian w szpitalu, było pojawienie się sali „eko” jakieś 10-12 lat temu. Potem te zmiany ruszyły w piorunującym tempie. Teraz jest inny świat. Kobiety już nie krzyczą w czasie porodu, wszystkie są znieczulone, z każdą jest mąż lub osoba towarzysząca, która trzyma za rękę. Dzieci po porodzie, jeśli oczywiście nie ma zagrożenia życia, zostają z matką, są kładzione skóra do skóry, pod koszulę. Potem razem z matką jadą do sali.
Kobiety teraz są bardziej wymagające, wiedzą, czego oczekiwać. To one w czasie porodu pilnują mężów, żeby coś zjedli czy wypili. Mówią: w domu na trzeciej półce w lodówce jest przygotowany dla ciebie obiad… Kobiety były i są twarde. Mężczyźni, zdarza się, że mdleją. Raz jeden zasłabł i tak niefortunnie upadł na kosz na śmieci, że trzeba było zawieść go na SOR i zszywać głowę.
Moje podejście do porodów nie zmieniło się przez te lata. Za każdym razem cieszę się, gdy trzymam na rękach nowo narodzone zdrowe dziecko. Każdy poród przeżywam razem z matką. Nie da się stać obok bez emocji: razem z mamami się cieszę, razem smucę, razem płaczę. Bo są różne sytuacje. Uczestniczyłam w porodzie, gdzie rodziło się jedno dziecko żywe, a jedno martwe. Był powody do radości i do smutku.
Krystyna Kochanowska, jako socjalna w USK pracuje od 38 lat
- Pracę w dziale socjalnym rozpoczęłam 18 października 1974 roku, i pracuję w nim do dziś. Był wtedy inny świat, inny szpital. Było może biedniej, ale weselej. Pracownicy szpitala znali się ze sobą i byli bardziej zżyci. Non stop coś się w szpitalu działo: jeździliśmy razem na grzyby, na spartakiady, wystawy, bale sportowca, do teatru. Kiedyś ludzie nie mieli samochodów. Wypożyczaliśmy więc autokar i jechaliśmy do lasu: na majówkę, albo na grzyby. Były organizowane wycieczki: poczynając od Krakowa, przez Wrocław, do Krynicy Morskiej, do Świętej Lipki. Zwiedzaliśmy, wspólnie spędzaliśmy czas. Z tych wyjazdów zrodziło się niejedno „szpitalne” małżeństwo. Bardzo często organizowaliśmy wyjazdy kulturalne do Warszawy, do Teatru Wielkiego. Zdarzyło się, że na „Straszny Dwór” jechały aż cztery autokary! Organizowaliśmy choinki dla dzieci. Najpierw wspólnie z Akademią Medyczną w auli Pałacu Branickich, potem w Kręgu, w Filharmonii przy ul. Podleśnej, a już pod koniec w holu szpitala na pierwszym piętrze. Sami przygotowywaliśmy paczki, kupowaliśmy słodycze. A kiedyś było 1200-1300 dzieci, teraz jest 500, choć liczba pracowników niewiele się zmieniła.
Organizowaliśmy bale w Sokołdzie, gdzie był ośrodek wypoczynkowy Akademii Medycznej. I choć było tam tylko 50 miejsc noclegowych, nieraz nocowało nawet i 100 osób. Były kuligi z noclegami. Mieliśmy też w szpitalu taką tradycję, że po pochodzie pierwszomajowym wszyscy zbierali się w szpitalu, w klubie pracowniczym. Ktoś przynosił kanapki, jedzenie. Nieraz któryś z lekarzy-profesorów zaczynał grać na pianinie, ktoś inny na gitarze. Były śpiewy, tańce, które nieraz przeciągnęły się do białego rana.
W czasie stanu wojennego trafiły do nas dary z Holandii. I w głównym holu to wszystko dzieliliśmy. A czego tam nie było: kożuchy, palta, spodnie, kurtki, ale też zabawki. Dzieliliśmy wszystko, pakowaliśmy w worki i obdzielaliśmy najbiedniejszych. A co zostało, losowaliśmy wśród pracowników klinik. W stanie wojennym dział socjalny zajmował się też dystrybuowaniem deficytowych artykułów, takich jak żyletki, proszki do prania, papier toaletowy i innych środków higienicznych, które trafiały do kiosku w holu szpitala. Robiliśmy rozdzielnik, listy, żeby wszyscy mogli kupić.
Dział socjalny kiedyś mieścił się razem z kadrami w budynku głównym szpitala, tam gdzie teraz jest Klinika Hematologii. W czasie stanu wojennego w dziale socjalnym pracowały aż cztery osoby - jedna została przyjęta, by dzielić kartki żywnościowe. Razem z nami pracowała też plastyczka. Przygotowywała tablice, różne wystawy, ogłoszenia, napisy. Niektóre z jej tablic wiszą do dziś.
Tam, gdzie teraz jest kaplica, kiedyś była świetlica. Pracownicy mogli tam przyjść, odpocząć, pograć w bilard, obejrzeć telewizję. Była biblioteka dla pracowników i pacjentów, dobrze zaopatrzona.
Teraz wszyscy są zaganiani. Każdy walczy tylko o siebie. Ludzie żyją obok siebie. Ostatnią wycieczkę zorganizowałam chyba 15 lat temu - do Wrocławia - na Panoramę Racławicką. Z trudem nazbierałam dziesięć osób w szpitalu. Potem szukałam chętnych w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym i w UMB. I dałam spokój z wycieczkami.