Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Jestem po dobrej szkole .
  • Ostatnia zmiana 25.05.2015 przez Medyk Białostocki

    Jestem po dobrej szkole

    W życiu trzeba być optymistą i pamiętać, że po każdym pochmurnym dniu musi w końcu zaświecić słońce. I tą ideą się kierować - twierdzi prof. Jerzy Radwan, nasz absolwent.

    Gdyby ktoś sfilmował całą historię dochodzenia do pierwszego in vitro w Polsce, to powstałby film o profesorze Szamatowiczu i jego zespole wcale nie mniej fascynujący niż „Bogowie” o prof. Relidze

    Jest jednym ze współwłaścicieli (razem z żoną i dwoma synami) prywatnego Szpitala „Gameta” w Rzgowie pod Łodzią. Był w zespole prof. Mariana Szamatowicza, który doprowadził do narodzin pierwszego w Polsce dziecka z zapłodnienia pozaustrojowego. Obecnie kieruje jedną z największych w Polsce klinik leczenia niepłodności. Jak mówi, droga, którą przeszedł, była długa i trudna.

    - Jak się sobie coś postanowi, to trzeba dążyć do celu - radzi tym, którzy są dopiero na początku. - Nawet jeśli są niepowodzenia i trudności, trzeba być optymistą, a wcześniej lub później osiągnie się zaplanowany cel. Ważne też, żeby mieć pomoc najbliższych. Jestem przekonany, że bez wsparcia rodziny niewiele bym osiągnął.

    Z Łomży do Białegostoku

    Profesor Radwan pochodzi z Łomży. Tam spędził dzieciństwo, ukończył liceum. Na studia chciał iść do stolicy: - W tamtych czasach Łomży zawsze było bliżej do stolicy. Papiery na Akademię Medyczną złożyłem więc do Warszawy. Ale to był pierwszy rok, kiedy wprowadzono rejonizację i skierowano mnie do Białegostoku. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Pierwszy raz przyjechałem w 1965 roku, tuż przed rozpoczęciem studiów, na tzw. kurs przygotowawczy. Nie byłem zadowolony, że to tu mam spędzić kolejne lata. Kiedy jednak zacząłem studiować, przekonałem się, że to świetne miasto. Wszystko było w jednym miejscu. Doskonała była kadra. Sporo profesorów, tzw. niepewnych ideologicznie, którzy trafili do Białegostoku „na zsyłkę”. Byli to wspaniali nauczyciele, którzy od początku nadali właściwy kształt tej uczelni.

    Studia, jak przyznaje, to jeden z najlepszych okresów w jego życiu. Przyszły doktor Radwan działał w ZSP, w teatrze studenckim, był kierownikiem klubu Herkulesy. I już w czasie studiów zainteresowała go kardiologia. W przyszłości widział siebie jako lekarza kardiologa, pracującego w terenie.

    - Wiadomo jednak, że po studiach wiedzę ma się niewielką - twierdzi. - Chciałem więc się najpierw czegoś nauczyć, zrobić doktorat, a potem wyjechać, by pracować w terenie.

    Na studia doktoranckie trafił do Zakładu Farmakologii do prof. Konstantego Wiśniewskiego. I tam połknął bakcyla naukowego.

    - Nie było lekko, prof. Wiśniewski gonił nas do nauki, zachęcał do uczenia się języka angielskiego - opowiada. - Tam nauczyłem się podstaw warsztatu naukowego. Razem ze mną rozpoczynali swoją drogę naukową m.in. późniejsi profesorowie Wojciech Sobaniec, Anna Bodzenta, Stanisław Sierakowski.

    Doświadczenia z Francji

    Prof. Soszka poradził mi: jeśli chcesz wyjechać za granicę, a nie masz odpowiedniego poparcia, to nie myśl o tym, żeby pojechać do Stanów. Ucz się francuskiego i jedź do Francji.

    Po studium doktoranckim dr Radwan nie bardzo wiedział, co dalej ze sobą zrobić. Przypadek zdecydował, że został w Białymstoku. Prof. Stefan Soszka, wówczas dyrektor Instytutu Położnictwa i Chorób Kobiecych, nakłonił go, by został w Białymstoku. Najpierw trafił do pracy do poradni, rozpoczął też specjalizację w szpitalu przy ul. Warszawskiej.

    - Ktoś poradził mi, że lepiej, bym na staż specjalizacyjny przeniósł się do „Gigantu”. I tak zrobiłem. Tam prof. Soszka zaproponował mi potem etat - mówi.

    Przyznaje też, że od prof. Soszki usłyszał radę, którą wcielił w życie, a która potem miała wpływ na całe jego późniejsze życie zawodowe.

    - Profesor powiedział: jeśli chcesz wyjechać za granicę, by się czegoś nauczyć, a nie masz odpowiedniego poparcia, to nie myśl o tym, żeby pojechać do Stanów - wspomina prof. Radwan. - Ucz się francuskiego i jedź do Francji. I tak też zrobiłem. Było mi o tyle łatwiej, że rodzina żony mieszkała we Francji.

    Na miejscu dostał stypendium rządu francuskiego. Spędził tam na wielokrotnych stażach w latach 1984 - 1990 ponad dwa lata. Doświadczenie zdobywał w kilku ośrodkach, m.in. w Normandii (Caen i Rouen) oraz w Paryżu, Tuluzie i Bordeaux.

    W tym czasie prof. Marian Szamatowicz rozpoczynał w Białymstoku leczenie niepłodności. Przeprowadzał pierwsze operacje mikrochirurgiczne i zaczął się przymierzać do wprowadzenia zabiegów zapłodnienia pozaustrojowego. I tu przydały się doświadczenia i kontakty zdobyte we Francji.

     - Pracowałem tam m.in. w ośrodku przeprowadzającym zabiegi in vitro - wyjaśnia. - A co ważniejsze, dzięki kontaktom z Francuzami, mogłem pewne rzeczy przywozić. W Polsce przygotowania do zapłodnienia pozaustrojowego to było nie tylko wyzwanie naukowe, ale przede wszystkim logistyczne. Brakowało dosłownie wszystkiego: sprzętów, odczynników, a nawet rękawiczek jednorazowego użytku. Gdyby ktoś sfilmował całą historię dochodzenia do pierwszego in vitro w Polsce, to powstałby film o profesorze Szamatowiczu i jego zespole wcale nie mniej fascynujący niż „Bogowie” o prof. Relidze. To były lata osiemdziesiąte, kiedy brakowało wszystkiego a my, młodzi wówczas lekarze, m.in. profesorowie, tacy jak Marek Kulikowski, Sławomir Wołczyński i Waldemar Kuczyński oraz dr Euzebiusz Sola, spędzaliśmy noce i dni w klinice często kosztem własnej rodziny.

    W zespole prof. Szamatowicza dr Radwan najpierw odpowiadał przede wszystkim za badania USG. Dzięki doświadczeniu zdobytemu we Francji, jako pierwszy w Polsce, zaczął pobierać komórki jajowe pod kontrolą USG najpierw przez pęcherz moczowy, a potem bezpośrednio przez pochwę (wcześniej robiono to tylko laparoskopowo). Było to możliwe również dzięki temu, że na położnictwo trafił przekazany przez Papieża najnowszy dostępny wówczas na rynku aparat do USG.

    Z Piły do Łodzi

    Zdaniem prof. Radwana, nie byłoby sukcesu i narodzin pierwszego dziecka z in vitro, gdyby nie olbrzymie zaangażowanie całego zespołu.

    - To był zespół pasjonatów, który pracował od rana do nocy - wspomina.- Nikt nie pytał: a co ja za to będę miał? Naszym celem było doprowadzenie do pierwszego w Polsce zapłodnienia pozaustrojowego. Nad wszystkim rozpostarł przysłowiowy parasol, i wszystkich łączył - prof. Szamatowicz.

    W 1988 roku, rok po narodzinach pierwszego dziecka z in vitro, dr Radwan poczuł się wypalony. Postanowił odejść.

    - Doszedłem do wniosku, że dłużej nie wytrzymam psychicznie tego napięcia i ogromu pracy - zaznacza. - Wiele czynników zadecydowało, że wyjechałem z Białegostoku. Zawsze jednak uważałem, że siedzenie w jednym miejscu nie jest czymś dobrym, czymś, co sprzyja rozwojowi. Szukanie swojego miejsca, czegoś nowego, to cecha ludzi przyszłościowych.

    Przeniósł się do Piły. Przez rok pracował tam jako ordynator. Ale, jak mówi, choć szpital był nowy i piękny, to nie było „to”.

    - Gdy się poczuje pracę w klinice, to potem trudno odnaleźć się w szpitalu w mieście pozauniwersyteckim - przyznaje. - Kiedy więc otrzymałem propozycję pracę w Szpitalu Matki Polki w Łodzi, nie wahałem się ani chwili.

    Tam przekonał się, że wyszedł z jednej z najlepszych w Polsce szkół, jeśli chodzi i ginekologię i położnictwo.

    - To, co stworzył w Białymstoku prof. Soszka, było niesamowite - uważa. - Zarówno ginekologia, jak i położnictwo, były na bardzo wysokim poziomie. Nigdy nie musiałem się wstydzić swojej wiedzy i umiejętności, a mam tu na myśli zarówno położnictwo, ginekologię, jak i operowanie.

    W Łodzi objął stanowisko ordynatora, a później kierownika Kliniki Ginekologii i Rozrodczości i dostał zadanie zorganizowania ośrodka leczenia niepłodności i in vitro. I tutaj też przydały się wcześniejsze kontakty z czołowymi ośrodkami uniwersyteckimi we Francji.

    W Szpitalu Matki Polki zorganizował od podstaw całą endoskopię, wprowadził operacje laparoskopowe. Dzięki współpracy z Francuzami powstała pierwsza w naszym kraju Francusko-Polska Szkoła Endoskopii Operacyjnej. Na początku lat 90. w klinice w Łodzi przeszkoliło się ponad 100 lekarzy z całej Polski.

    Zorganizował również pracownię in vitro. W 1994 roku urodziło się tam pierwsze dziecko. W tym roku obronił pracę habilitacyjną - był pierwszym habilitantem z ginekologii i położnictwa w historii Szpitala „Matki Polki”.

    - Wtedy jednak nastała trudna sytuacja polityczna, wkroczyła Wyborcza Akcja Katolicka - opowiada. - Dostałem sygnał, że mam zlikwidować w instytucie in vitro. Więc tak zrobiłem. A pół roku później otworzyłem swoją prywatną klinikę  - „Gametę”. Pracowałem jednocześnie w „Matce Polce”. Pierwsza siedziba była w lokalu po sklepie. Na 130 metrach mieściło się laboratorium i klinika.

     „Gameta” była drugim prywatnym ośrodkiem w Polsce (po „Novum”), w którym urodziło się dziecko z in vitro. W 2000 roku przeniosła się w nowe miejsce. Tym razem na 400 mkw.

    W roku 2002 dr Radwan otrzymał z rąk prezydenta tytuł profesora.

    W 2007 roku skończył 60 lat i zdecydował się odejść z Instytutu Matki Polki na wcześniejszą emeryturę.

    - Wówczas klinika zaczęła się mocno rozwijać, okazało się, że te 400 mkw. to za mało - wspomina. - Pomyślałem, że warto byłoby wybudować coś kompleksowego. Żeby to nie było tylko leczenie niepłodności, ale żeby pacjentka miała wszystko w jednym miejscu: diagnostykę, leczenie, prowadzenie ciąży i na końcu poród. Żona zrezygnowała z pracy w klinice laryngologii i z kariery naukowej, wzięliśmy kredyt, i wspólnie z synami, którzy poszli w moje ślady, i są specjalistami w ginekologii i leczeniu niepłodności, wybudowaliśmy ten szpital - w Rzgowie tuż przy wylocie z Łodzi na Katowice.

    Nowocześnie i kompleksowo

    Klinika robi wrażenie, choć nie przypomina typowego szpitala (przynajmniej, jeśli chodzi o kolorystykę). Pracuje tam prawie 150 osób. Nadal podstawową działalnością jest leczenie niepłodności. „Gameta” jest jednym z największych ośrodków w Polsce, biorąc pod uwagę rządowy program leczenia niepłodności (dostała największy kontrakt z Ministerstwa Zdrowia). Pacjentki przyjmuje aż 15 lekarzy zajmujących się leczeniem niepłodności, ginekologią i położnictwem. Działa również laboratorium diagnostyczne, gdzie wykonywane są wszystkie potrzebne badania. Na parterze znaczną część zajmuje nowoczesne laboratorium embriologiczne połączone z bankiem nasienia i komórek jajowych. Wszystko jest zautomatyzowane.

    - Jest to tak pomyślane, że będąc przykładowo na Hawajach, mogę przez internet zobaczyć, co się dzieje w szpitalu, a nawet coś włączyć czy wyłączyć - śmieje się prof. Radwan.

    W szpitalu działa również nieduży oddział chirurgii (wykonywane są m.in. zabiegi cholecystektomii, są operowane przepukliny), oddział urologii ginekologicznej i ogólnej (robione są zabiegi endoskopowe), a przede wszystkim oddział położniczo-ginekologiczny. Jest blok operacyjny z dwiema nowocześnie wyposażonymi salami operacyjnymi. Od listopada ub. roku działa też blok porodowy.

    - Z miesiąca na miesiąc przybywa nam pacjentek - mówi prof. Radwan. - Teraz średnio mamy około 70 porodów miesięcznie. I, co prawda, na razie jesteśmy pod finansową kreską, ale jak wzrośnie nieco liczba porodów, to nie będziemy już na tym tracić. A wierzę, że chętnych będzie przybywać, bo klinika cieszy się dobrą opinią, w której pracują jedni z najlepszych położników w Łodzi. Kobiety są bardzo zadowolone z warunków i z doskonałej opieki. Za porody u nas nie płacą, wszystko jest na NFZ. Pacjentki mogą liczyć na bezpłatne znieczulenie, mogą rodzić z mężami. Sale są jedno-, dwuosobowe z łazienkami. Jako ośrodek o I stopniu referencyjności nie przyjmujemy tylko pacjentek z ciążą wysokiego ryzyka. Chodzi o bezpieczeństwo rodzących i dzieci. Bo choć mamy neonatologa na stałe, nie mamy na razie intensywnej terapii noworodków.

    Przyszłość w rękach synów

    Klinika jest tak pomyślana, że w przyszłości mogłaby zostać znacznie rozbudowana. Z tyłu szpitala jest ponad pół hektara, które może być zagospodarowane w dowolny sposób.

    - Jak budowałem swoją klinikę to wzorowałem się na tym, co widziałem we Francji - wyjaśnia. - Tam mi zawsze mówiono: nigdy nie buduj niczego w centrum miasta, gdzie jest trudny dojazd, problem z parkingiem. Najlepsza jest lokalizacja na przedmieściach, ale tam, gdzie jest dobra komunikacja, gdzie jest znana droga i łatwo trafić. I tym się kierowaliśmy. Ten teren, gdzie mieści się obecnie szpital, kupowaliśmy przez dziesięć lat, po kawałku. Jak były pieniądze, kupowaliśmy jedną działkę, potem drugą, i kolejną. I tak się uzbierało.

    Prof. Radwan przyznaje, że w klinice zarówno on, jak i rodzina - żona Barbara i synowie Michał i Paweł - spędzają całe dnie.

    - Żona, która jest dyrektorem medycznym, od kilku już lat przychodzi o 7 rano, a wychodzi często o 21.00 - mówi. - Nie mamy czasu wyjechać na urlop. Czasem tak sobie myślę, po co mi to było? W tej chwili z chęcią bym już pracował u kogoś. Miałbym tyle samo pieniędzy, a znacznie więcej czasu dla siebie i wnuków. Ta klinika to pod każdym względem worek bez dna. Z drugiej strony tyle serca włożyliśmy w jej powstanie, że żal byłoby to zostawić, i dlatego tego nie zrobię. Mógłbym szpital rozbudowywać.

    Ale - jak twierdzi prof. Radwan - to już nie jego rola. Synowie mają własne pomysły na przyszłość kliniki i to oni się tym pewnie w najbliższym czasie zajmą.

    - Na zakończenie chciałbym pani redaktor powiedzieć ciekawą rzecz - mówi profesor. - Po ponad 26 latach od wyjazdu z Białegostoku, do tej pory, i to wcale nie tak rzadko, zdarza mi się napisać lub powiedzieć zamiast słowa Łódź słowo Białystok. Rzadko odwiedzam to miasto, ale uważam, że zwłaszcza w ostatnich latach stało się jednym z piękniejszych, czystych, zadbanych, uniwersyteckich ośrodków w Polsce. A moja Alma Mater - obecny Uniwersytet Medyczny - z jego infrastrukturą i kadrą to prawdziwa Europa.

     

    Katarzyna Malinowska-Olczyk

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.