W połowie listopada 1983 roku przyjęto na oddział chirurgii 73- letnią pacjentkę z powodu nawrotnego krwawienia w postaci domieszki świeżej krwi w stolcu. Pacjentka wyraziła zgodę na operację pod warunkiem, że ja będę operatorem. Zostałem postawiony w bardzo niekomfortowej sytuacji. To była moja mama.
Przed czterema miesiącami ta wiejska gospodyni domowa była hospitalizowana w oddziale gastroenterologii z podobnymi objawami. W czasie tego pierwszego pobytu w szpitalu endoskopowo ustalono rozpoznanie polipa w jelicie grubym. W czasie tego badania usunięto patologiczny twór z użyciem diatermii. Dodatkowo wykonano elektrokoagulację podstawy guza. Pola średnicy 2 cm wysłano na badanie mikroskopowe. W obrazie histopatologicznym preparatu stwierdzono ognisko zezłośliwienia w gruczolakowatym polipie.
Pacjentkę w dobrym stanie wypisano do domu z zaleceniem zgłoszenia się na badanie kontrolne za rok. Chorą poinformowano, że najprawdopodobniej skończyły się jej kłopoty, ponieważ zmianę chorobową usunięto w całości.
Po czterech miesiącach wystąpiły ponownie krwawienia i pacjentka rozsądnie zgłosiła się tym razem pod opiekę chirurgów. Wyraziła jednocześnie własną opinię co do doszczętności zabiegu:
- Oj, nie bardzo powiodło się to poprzednie leczenie, chociaż w założeniu miałam być uwolniona od tej choroby.
Zapewniano chorą, że wprawdzie nie osiągnięto wyleczenia, ale też niczego nie zepsuto i w dalszym ciągu jest szansa na wyleczenie, tym razem przez usunięcie odcinka jelita.
- Czy grozi mi wytworzenia sztucznego odbytu? - zapytała.
- Zaplanowana operacja nie przewiduje konieczności wykonania sztucznego odbytu, ale śródoperacyjnie stwierdzone warunki mogą wymusić tego rodzaju zabezpieczenie. Nawet gdyby była konieczność wykonania przetoki kałowej, to nie będzie to rozwiązanie trwałe. Po pewnym czasie możliwe będzie uwolnienie od tego kalectwa wykonując niewielką operację naprawczą.
Rozstrzygające diagnostyczne badanie endoskopowe wykazało niewielką zmianę guzkowatą na szerokiej podstawie w miejscu usuniętego poprzednio polipa. Powierzchnia guzka była nierówna łatwo krwawiąca przy dotyku. Badanie pobranego wycinka wykazało zmianę o charakterze raka gruczołowego. Po wykonaniu koniecznych badań dodatkowych i konsultacji kardiologicznej chorej zaproponowano leczenie operacyjne.
Poinformowano ją, że wymagana jest pisemna zgoda na zabieg chirurgiczny. I tu doszło do niespodzianki. Pacjentka powiedziała, że wyraża zgodę na operację pod warunkiem, że ja będę operatorem. Stanowczo zaznaczyła, że inny operator nie wchodzi w rachubę. Zostałem postawiony w bardzo niekomfortowej sytuacji.
Omawianą pacjentką była moja matka.
Skąd wzięła się taka determinacja najbliższej mi osoby? Po wyjaśnienie należy cofnąć się do 1964 roku. Od 1 lipca tegoż roku rozpocząłem pracę w North Staffordshire Royal Infirmery w Stoke on Trent w Anglii, jako stypendysta w oddziale chirurgii. Nie muszę wyjaśniać, że w moim przypadku był to w pewnym sensie życiowy wiraż. Zostałem nagle oddzielony od żony i córki oraz pozostałej rodziny. Znalazłem się w przyjaznym, ale obcym kraju. Musiałem początkowo pokonywać trudności językowe. Niespodziewanie w dniu 29 lipca otrzymałem cios w postaci telefonicznego powiadomienia o śmierci ojca. Zmarł w szpitalu po operacji osteosyntezy złamanej szyjki kości udowej. Przyczyną zgonu było powikłanie w postaci zatoru tętnicy płucnej. Dodatkowo nieszczęścia dopełnił fakt, że zgon nastąpił na dyżurze mojej żony - anestezjologa. Pogrzeb odbył się bez mojego udziału, ponieważ nie miałem pewności, że zdążę na czas. Poza tym egoistycznie rozważałem, jak wyglądałby mój ponowny wyjazd z Polski z załatwianiem różnych formalności i czy do ponownego wyjazdu w ogóle by doszło. Na dodatek na podróżowanie nie miałem jeszcze pieniędzy.
Po roku wróciłem do ojczyzny. Od tego momentu wielokrotnie, bezzasadnie matka wypominała mi, że wyjechałem, że gdybym był na miejscu, może bym uratował ojca. Trudno było wytłumaczyć istotę powikłania, a tym bardziej brak jakiejkolwiek szansy przy ówczesnym doświadczeniu, bez technicznych możliwości usunięcia skrzepliny z naczynia. Pamiętajmy, był to rok 1964. Nie miałem możliwości uratowania ojca. Bezradnie patrzyłbym na jego śmierć.
Matka nie chciała zrezygnować z najlepszej, w jej mniemaniu, rękojmi powodzenia w leczeniu jej własnej choroby. Przymuszony przez rodzicielkę, za zgodą ordynatora, podjąłem się wykonania operacji.
W dniu 26 listopada 1983 roku po przewiezieniu matki do sali operacyjnej byłem przy niej do momentu podania leku usypiającego, stanowiącego wstępną procedurę narkozy. Po tym rutynowo umyłem się i zostałem ubrany w sterylny uniform operacyjny. Na sali leżała szczupła uśpiona kobieta. W czasie przygotowania pola operacyjnego przestała być moją matką. Była bezimienną szeregową istotą z konkretną chorobą wymagającą standardowej operacji. Od pierwszego cięcia w czasie całej procedury chirurgicznej widziałem tylko odsłonięte narządy jamy brzusznej. Reszta ciała była poza kręgiem mojego zainteresowania. Cała uwagę skupiłem na poprawnym wykonaniu każdego etapu zabiegu, jak zwykle z największą starannością.
Operacja przebiegła planowo bez jakichkolwiek trudności. Szczególnie udało się odtworzyć ciągłość przewodu pokarmowego bez konieczności wytworzenia asekuracyjnej przetoki kałowej.
Po warstwowym zeszyciu rany brzusznej i założeniu opatrunku znowu zobaczyłem ukochaną matkę.
Opisałem stan emocjonalny chirurga, kiedy świadomie wykonuje cięcia z mniejszym lub większym krwawieniem wymagającym szybkiego zatamowania. W tym czasie w bezpiecznych granicach uraz operacyjny pogarsza stan chorego. Dzięki „aniołom stróżom”, w osobach anestezjologów, zagrożenie jest zminimalizowane. To racjonalne ryzyko operacyjne jest ceną płaconą za przywrócenie zdrowia, lub tylko za złagodzenie skutków choroby.
Nie wiem. Czy wszyscy chirurdzy podzielają mój sposób rozumienia i postępowania. Zwyczajowo na wszelki wypadek rezygnują z operowania bliskich osób, członków rodziny. Być może obyczaj ten wynika z przykrych doświadczeń. Może warto bronić chirurga przed zawałem serca spowodowanym ogromnym napięciem psychicznym. Wprawdzie zawał u operatora w czasie zabiegu zdarza się rzadko, za to poza stołem operacyjnym wielu chirurgów kończy przedwcześnie swój żywot z powodu „śmiertelnej awarii najważniejszej pompy” w ludzkim organizmie.
Po niepowikłanym przebiegu pooperacyjnym matka została wypisana do domu w dobrym stanie.
W środku grudnia z żoną i synem wyruszyłem w podróż do Libii, gdzie, jako „recydywista”, miałem objąć stanowisko dyrektora Polskiego Zespołu Medycznego w Zliten. Na długie trzy lata rozstałem się z Polską.
Mama zmarła w 2001 roku po przeżyciu 17 lat bez nawrotu choroby nowotworowej. W czasie snu doznała udaru mózgowego. Zgon nastąpił w oddziale neurologii bez odzyskania świadomości.
Stanisław Sierko, emerytowany chirurg