Często, no może dość często, odwołujemy się do obyczajów wileńskich, ewentualnie grodzieńskich. Bo tam nam blisko.
Kobieta i miłość. Obowiązywała następująca kolejność: flirt, taniec (najchętniej: polki, sztajerek, powolny walc styryjski), zauroczenie i zakochanie, a potem znów flirt, oczywiście z kolejną wybranką |
W wileńskiej Ostrej Bramie króluje Pani (Panienka) Miłosierdzia, Grodno przez ponad 70 lat było miastem gubernialnym dla powiatów: białostockiego, bielskiego i sokólskiego, a potem przez 20 lat należało do województwa białostockiego. Lwów to była stolica Galicji Wschodniej (Lodomerii), miasto zawsze wierne (semper Fidelis) Rzeczypospolitej, legenda Kresów Południowo-Wschodnich. Szkoda, że bardzo rzadko tam podróżujemy i tylko od wielkiego dzwonu piszemy. Mnie trafiła się specjalna okazja. Podczas pobytu u weteranów w Toronto znalazłem cztery tomiki dra Stefana Uhma, opracowane przez dra Mariana Wagnera, a wydane na początku lat siedemdziesiątych w Londynie nakładem Koła Lwowian. Noszą one tytuł: „Lwowskie piosenki”. Czas mamy wyjątkowy, przed nami Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, więc zamiast smutków proponuję radość spotkania z dawnym miastem Lwów.
Jak się rodziły lwowskie piosenki
Śpiewał je ludek lwowski, zwłaszcza z niektórych przedmieść, w części zamieszkałych przez niemieckich i czeskich kolonistów, którzy się szybko polonizowali, a zasilanych przez przybyszów ze wsi, zarówno polskich, jak i ruskich (rusińskich, ukraińskich). Przybysze podejmowali prace, a z tym najgorzej było zimą. Przed Bożym Narodzeniem niektórzy kleili szopki i sprzedawali je na Rynku pod ratuszem. Imali się różnych zajęć, wchodzili w kolizję z prawem. Na ten przykład handlowali gołębiami (purcle, garłacze, kapucyny, pawiaki), ale i sprzedawali łapane w sidła ptaki, zwłaszcza śpiewające. Dla zmylenia policjantów (policaj, polikier, dziad, zupak, glina itp.) nosili je w kieszeniach, w każdej inne, najczęściej dzwońce i „cziżiki”.
Wszyscy oni cenili sobie wolność kawalerską. Typowy „kawaler lwowski musiał zabawić się w sobotę i niedzielę, a od poniedziałku bywał przeważnie bez grosza”. „Batiary” mieli swój honor i styl, nie stronili od bójek i kradzieży, w pogardzie mieli wszelkich frajerów. Bywało, że swą wyższość akcentowali niestety z pomocą kastetu lub majchera (noża). Mieli fantazję, byli przebiegli, skorzy do łazikowania, mocni w gębie (kłapaczu), na swój sposób zwariowani. W ich mowie miejskość mieszała się z wiejskością, dochodziły germanizmy i rutenizmy, zwroty z koszar austriackich i z żargonu żydowskiego. Określenie batiar pochodziło z języka węgierskiego, oznaczało „zuchwalca, wesołego mędrka i grubianina zarazem”. Oczajdusze i łaziki z przedmieść lwowskich byli tam od zawsze, nadawali niepowtarzalny koloryt miastu. Mieli i zapał do śpiewania, ich pieśni i dialogi spopularyzowali autorzy radiowej „Lwowskiej Wesołej Fali”. Opowiadano, że gdy w Warszawie rotmistrz Felsztyński (dla lwowian Funio) odśpiewał piosenkę o „Balu weteranów”, to Tuwim podbiegł do niego wołając: „Słuchaj, przecież to jest przecudne, przecież to jest lepsze niż Boska Komedia Dantego”.
Kobieta i miłość
To tytuł tomiku nr 2 „Lwowskich piosenek”. Kawaler miał we krwi podziw dla panienek, wzdychał do nich, a jeśli bez należnego efektu, to zmieniał styl i zaczynał kpić. Obowiązywała następująca kolejność: flirt, taniec (najchętniej: polki, sztajerek, powolny walc styryjski), zauroczenie i zakochanie, a potem znów flirt, oczywiście z kolejną wybranką. I opowieści o sukcesach miłosnych, często w formie śpiewanej: „Ja si ubrał w ancug (garnitur) nowy,/ Wysmarował szmalcem głowy,/ Rękawice wdział na graby/ I pohulał do swej baby…”. Cóż i batiarom trafiały się zawody miłosne, zdrady. Autor zauważył, że nie było w ogóle piosenek opiewających raj pożycia małżeńskiego, pomijając parodie kabaretowe. „Wydaje się, że wszelkie śpiewanie ustaje od chwili, gdy spełniły się owe prośby, obietnice i marzenia miłosne. A więc po ślubie, czy inaczej spełnionych miłosnych zapędach, partnerzy przestają śpiewać (chyba, że „cienko”) nie biorąc przykładu z niektórych ptaszków, które śpiewają zawzięcie, gdy ich samiczki wysiadują w gniazdku pisklęta”.
Lud się bawi
Tomik trzeci został poświęcony piosenkom związanym ze służbą wojskową, a czwarty śpiewom na ludową nutę. To istny wulkan radości, wielkie bogactwo folkloru. Co ciekawe, wiele piosenek lwowskich zostało przerobionych po wojnie na warszawskie, znajdowało naśladowców. Pamiętam, jak niektóre z nich śpiewaliśmy na rajdach studenckich, przy ognisku. To już także czas miniony. Skoro jednak obiecywałem, że będzie na wesołą nutkę, to nie smędzę, a zakończę ten nietypowy, bo świąteczny felieton anegdotą. Oczywiście lwowską.
„Dwaj lwowiacy, zalani w pestkę, pałętali się na miękkich nogach, usiłując znaleźć drogę do domu. Gdy już wyszli z zaułków na jakieś przestronne planty, zalani zostali promieniami jakiegoś niebieskiego światła. - Popatrz! - powiada jeden z nich, już słońce na niebie! Co moja Kundzia na to powie. Że tak późno wracam? - Taż, to nie słońce! To księżyc! - zaoponował drugi. - A ja ci mówię, że to słońce. - Ta gdzie! To księżyc! I tak się spierali długo z pijackim uporem, aż wreszcie postanowili odnieść się o rozstrzygnięcie do jakiegoś rozjemcy. Właśnie ktoś nadchodził niezbyt pewnym krokiem. Skoro zrozumiał, o co chodzi, popatrzył wnikliwie na to źródło światła, po czym na obie strony spór wiodące, i zatoczywszy się z lekka, zapewne pod ciężarem wydać się mającego wyroku, zabełkotał: - Przepraszam panów, ale ja nie tutejszy”.
Adam Czesław Dobroński