Prof. Maria Siemionow w 2008 r. dokonała pierwszego całkowitego przeszczepu ludzkiej twarzy. Teraz szuka nowej terapii dla pacjentów z dystrofią Duchenne`a. Z Panią Profesor rozmawiamy o marzeniach, inspiracjach, wyzwaniach i drodze jaką trzeba pokonać idąc do wyznaczonego celu.
Katarzyna Malinowska-Olczyk: Pani Profesor, wiem, że jako dziecko chciała Pani podobno wygrać „Wyścig pokoju”. Co poszło nie tak? Kiedy pojawiła się ta myśl o medycynie? I co zadecydowało o takim, a nie innym wyborze studiów?
Prof. Maria Siemionow: - Całe życie interesowałam się wydarzeniami sportowymi. Jako dziecko słuchałam w radiu relacji i ta pozytywna energia mi się udzielała. W tamtych czasach całe społeczeństwo entuzjazmowało się Wyścigiem Pokoju. Była to dla mnie inspiracja, że warto być w czołówce peletonu i warto być w tym miejscu, w którym coś się dzieje. Bardzo często powtarzam moim stażystom i studentom, że to nie chodzi o to, żeby zrobić jakiś wieki krok i wygrać „Wyścig pokoju”, ale żeby zrobić trochę więcej, niż robią inni. Jeżeli to się uda, to zawsze się jest trochę bardziej do przodu, a to pozwala - choćby w medycynie - rozwijać swoją karierę, robić specyficzne projekty czy spełniać marzenia. Ważne jest również to, żeby ciągle być na bieżąco. Jeśli chodzi o medycynę, to zainteresowania te wynikały z moich zainteresowań humanistycznych, chęci pomocy drugiemu człowiekowi, choć wiem, że brzmi to patetycznie. Ponadto medycyna daje możliwość ciągłego kontaktu z ludźmi, nie tylko z pacjentami, ale także współpracownikami. Ja zawsze lubiłam wyzwania i szkoła medyczna była takim wyzwaniem. W tym okresie bardzo trudno było się dostać na medycynę, dopiero później równie oblegana była psychologia. Dziewczyny miały szczególnie trudno, bo chłopcy dostawali dodatkowe „punkty za płeć”. Kobiety musiały zdać egzaminy zdecydowanie lepiej, by mieć szanse na studiowanie medycyny.
Czyli rozumiem, że była Pani niezwykle ambitną licealistką, która chciała pokazać wszystkim: kto, jak nie ja.
- Może nie tyle wszystkim, co sobie. Dostać się na medycynę było trudno, więc takie postawiłam sobie wyzwanie. Oczywiście to nie miałoby sensu, gdybym nie miała zainteresowań w tym kierunku.
Czy w domu były jakieś tradycje medyczne? Bo wiem, że również Pani brat jest lekarzem?
- Ojciec był ekonomistą, ale bardzo interesował się sportem (ojciec Pani Profesor Bronisław Kusza w 1948 roku był mistrzem Polski w biegu na 100 m). Mama również przez wiele lat pracowała w finansach. Prowadziła księgowość dla klubów sportowych w Poznaniu. Tak więc rodzice nie byli związani z medycyną. Z kolei brat (Krzysztof Kusza) jest profesorem, szefem anestezjologii i intensywnej terapii na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu. Bratowa jest neurologiem, a syn jest chirurgiem kręgosłupa.
CHIRURGIA
Kiedy u Pani pojawiła się fascynacja mikrochirurgią i transplantologią, wyborem tej drogi zawodowej? Wiem, że była Pani na stażu w Helsinkach i w tamtejszym ośrodku chirurgii ręki po raz pierwszy, mając zaledwie 28 lat, przyszyła drwalowi rękę, którą stracił w czasie cięcia piłą mechaniczną. To był ten moment?
- Faktycznie tak było, że przywieziono na dyżur drwala. On leżał w jednej sali na kozetce, a w drugiej była jego ręka. Liczyły się godziny. Najpierw trzeba było rękę oczyścić, usunąć odłamki drewna, przygotować się do operacji. Po wielu godzinach operacji, mężczyzna ten obudził się już z własną ręką. To na pewno było wydarzenie przełomowe. Wykonanie czegoś niemożliwego stało się możliwie i namacalne. Ten ogromny wysiłek przyniósł efekt i pomoc dla pacjenta. Ale z tyłu głowy była też cały czas myśl, że ryzyko jest 50 na 50, że to może się nie udać. Bo taka operacja nie może udać się w połowie. Chirurgia to nauka pokory.
Kobiety ze specjalnością w chirurgii są w Polsce nadal w zdecydowanej mniejszości. Jak Pani wybierała tę specjalizację, to chyba było to środowisko całkowicie zdominowane przez mężczyzn.
- To prawda, wtedy to była rzadkość, szczególnie, że ja zajmowałam się mikrochirurgią ręki, która była częścią ortopedii. Teraz już to się zmieniło, myślę, że w Stanach te proporcje są pół na pół. Jest wiele ułatwień dla kobiet, które chcą być chirurgami. Ale to jest wymagająca specjalizacja. Kobietom, które chcą założyć rodzinę, mieć dzieci, czasami może być to trudne do pogodzenia.
Co Panią zafascynowało w chirurgii?
- Od początku byłam zainteresowana specjalizacją z chirurgii. Chirurgia wymaga przygotowania do operacji, jej wykonania oraz prowadzenia pacjentów po operacji. A to wszystko dzieje się w bardzo krótkim okresie czasu. I od razu daje możliwość oceny. W innych dziedzinach medycyny na efekt można czekać latami, pacjent przychodzi do poradni, podaje się mu leki, patrzy czy działają itd. Chirurgia jest inna, jest dynamiczna. Dlatego wszystkie moje badania naukowe, które prowadziłam wynikały z zainteresowania i chęci sprawdzenia dlaczego coś nieprzewidzianego miało miejsce po zabiegach operacyjnych. A jeszcze ciekawsza jest transplantologia. Bo tu dodatkowo dochodzi aspekt humanitarny, jest dawca i jest biorca. Ktoś, kto odchodzi, daje komuś, kto żyje organ taki jak serce, nerkę, rękę czy twarz. To jest też bardzo ciekawe filozoficznie. Jakie ma to przełożenie dla tych, którzy zostają i korzystają z tego nadzwyczajnego daru. To nie są tylko zagadnienia medyczne, tu łączy się filozofia, etyka i wiara.
DROGA DO SUKCESU
Osiągnęła Pani wielki sukces. Jaką dałaby Pani radę młodym ludziom, którzy marzą o tym, by zrobić w swoim życiu coś spektakularnego? Co decyduje o sukcesie? Pracowitość, upartość, zachłanność na życie, chęć zrobienia czegoś więcej niż inni? Czy po prostu szczęście? A może życzliwi ludzie na drodze?
- Młodzi ludzie muszą przede wszystkim wiedzieć, czego chcą. Do mnie przyjeżdża wielu młodych naukowców z Polski. Chcą nie tylko skończyć studia, mieć zawód, zarabiać pieniądze i żyć dobrze. Jeżeli się czegoś chce, to trzeba mieć marzenia żeby np. zrobić coś, czego nikt wcześniej nie dokonał. Mam taki może trochę zabawny przykład. Mój wnuk Alex, ma 12 lat i ma taki pomysł, żeby wymyślić inną, bardziej intuicyjną klawiaturę do komputera. Zbiera stare komputery, analizuje te klawiatury. Wiem, że być może to tylko chwilowa fascynacja. Ale jeśli ktoś ma takie myśli, że coś może zrobić, coś zmienić, to trzeba rozwijać ten zalążek, nie wstydzić się tego, nie bać się. Ale to trzeba chcieć zrobić dla siebie. Tu też apel do rodziców czy nauczycieli, żeby nie torpedowali tych marzeń, nie zabijali tych zalążków, tego czegoś, co być może nam wydaje się dziwne. Trzeba ich wspierać. Nie tylko ich dziwne pomysły, może nawet mało realne. Trzeba traktować te pomysły, jako drogę do czegoś nadzwyczajnego, przy okazji robienia czegoś normalnego np. studiowania. Bo czasem ten pomysł, ten mało realny, może stać się realny za jakiś czas. Trzeba marzenia spokojnie realizować. Tych marzeń z reguły dużo nie ma. Skończyć studia to standard, a nie marzenie. Może żeby założyć własną firmę? Wystarać się o fundusze? Czy np. pojechać do jakiegoś kraju z misją. Nasz syn pojechał do Ugandy, żeby wykonywać pro bono operacje chirurgiczne kręgosłupa. Ja też byłam na kilka misjach. Marzenia młodych ludzi są ważne. Ważna ta konsekwencja, upór i dążenia do ziszczenia marzeń.
W którymś z wywiadów powiedziała Pani, że wyjazdy za granicę, porównywanie tego, co robią inni – to droga do sukcesu. Trzeba jeździć po świecie?
- Tak, bo to bardzo wartościowe doświadczenia. Dawniej te wyjazdy były dłuższe. Dzisiaj młodzi ludzie jeżdżą częściej, ale na krócej. Nie wyobrażam sobie dzisiaj, nawet biorąc pod uwagę sztuczną inteligencję, że wszystkiego można się nauczyć z YouTube czy z innych platform. Ten obraz jest tam płaski. Zupełnie inne jest odczucie, kiedy ogląda się coś na żywo. Obraz na ekranie nie daje nam realnego odczucia tego, co się dzieje, krew na ekranie się nie leje. Brakuje bezpośredniego kontaktu. Ważny jest też „body language”. Podróże do świata, który dziś bardzo szybko się porusza, są niezbędne. Warto pojechać na konferencję w swojej dziedzinie. Ważne jest, by wcześniej wysłać swoją pracę i zobaczyć, czy ktoś jest tym zainteresowany. Nawet jak się nie dostanie zaproszenia do przedstawienia swojego referatu, warto pojechać i zobaczyć, jak robią to inni. Może mój referat się nie zmieścił, może nie był dobrze przedstawiony? Może to jeszcze nie ten etap?
Zaprasza Pani młodych naukowców z Polski do Stanów, do ośrodka którym Pani kieruje w Chicago. Czy są oni przygotowani do pracy w Stanach? Czy umieją pracować w zespole?
- Nie chcę brzmieć negatywnie, ale nie są przygotowani. Uczelnie nie przygotowują do życia w społeczności medycznej. Ci młodzi ludzie wymagają szlifu, ale można ich szybko ukształtować, momentalnie się adaptują i mają wielki potencjał. Są też bardzo elastyczni, szczególnie, że tu, u mnie, widzą, że można robić coś inaczej i jest efekt. Naukowców z Polski mam zarówno ja, jak i moi koledzy i wszyscy mamy podobne odczucia. Nie są przygotowani w sposób, w jaki my byśmy chcieli. Wierzę jednak, że ci, którzy wracają, to ten polski system powoli zmieniają. Oni wiedzą i mówią: po co mamy robić cos tak samo jak 20 lat temu, skoro można inaczej. Więc wierze, że to powoli się zmieni.
W którymś z wywiadów padły takie słowa: W Stanach nauczyłam się, że zadawanie pytań nie jest wstydem. Czego jeszcze musiała się Pani nauczyć? Jakie są słabe strony polskiego systemu kształcenia?
- Ja bym nie chciała wypowiadać się negatywnie. Kiedy ja kończyłam studia i zaczynałam pracę, byliśmy w takiej „germańskiej scholastyce”. I chyba dalej tak w Polsce jest. Obowiązuje hierarchizacja, jest profesor, adiunkt itd. Amerykanie od razu wszyscy są na ty, choć każdy wie, że to jest na przykład pan profesor. Nie ujmuje to nikomu szacunku, ale ułatwia życie. Od razu jest atmosfera łatwości porozumienia. W Polsce te hierarchie stanowisk i poddanie się temu systemowi powodowało, że ta droga na górę wydawała się bardzo długa. Stąd nie było chęci dążenia w tym kierunku. A tutaj inaczej wyglądają te relacje. Kiedy do profesora pielęgniarka mówi po imieniu lub „doktorze John”, to jest jakoś inaczej. W takiej relacji łatwiej zapytać, podzielić się wątpliwościami. Jako Polacy boimy się usłyszeć: „a Ty głupi nie wiesz? Trzeba było się uczyć, trzeba było czytać”. A to nie do końca prawda, bo te pytania są ważne. Bo to w życiu, a nie na YouTube leci krew. I pytanie, czy zawsze leci krew w czasie takiej operacji jest bardzo ważne. A dlaczego ta krew jest ciemnoczerwona? Kiedy nie ma odpowiedzi, jest dezinformacja.
TRANSPLANTACJE
Po pierwszej pełnej transplantacji twarzy w 2008 roku trafiła Pani na pierwsze strony gazet na całym świecie. Zapraszana Pani była do najsłynniejszych programów telewizyjnych. Wspominała Pani w jednym z wywiadów, że po przeszczepie zespół prasowy uczył Panią jak opowiadać o medycynie, żeby być zrozumiałym. Mówili: wyobraź sobie, że o transplantologii opowiadasz siedmiolatkowi.
- Tak, uczono mnie żeby nie używać żargonu, terminologii czysto medycznej. Tak, żeby wytłumaczyć tej osobie po drugiej stronie o czym mówimy. To bardzo ważne. Przed tymi dużymi wywiadami z Oprah Winfrey , Anderson Cooper czy Davidem Lettermanem dział mediów przygotowywał mnie. Teraz już tego nie potrzebuje, już się nauczyłam jak opowiadać. Na początku uczono mnie, żeby było krótko, zwięźle, żeby nie wchodzić w żargon. Te dziewczyny, bo to były młode adeptki sztuki medialnej, egzaminowały mnie. Zadawały mi pytania, ja odpowiadałam. I potem słyszałam: to powiedziałaś ok, to było za szybko, a to niepotrzebnie powiedziałaś. To były 2-3 sesje, ale bardzo pomocne.
Skoro poruszyłyśmy temat transplantologii, to nasunęło mi się pytanie. Czy za te przeszczepy, które Pani robiła pacjenci coś musieli płacić?
- Oni nie płacili i ich ubezpieczenie też tego nie pokrywało. Zrobiłam trzy przeszczepy. Ten pierwszy częściowo został pokryty z moich grantów z Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych. Było takie konsorcjum Armed Forced Institute of Regeneration Medicine, które wspierało rozwój procedur, które mogłyby potencjalnie służyć żołnierzom wracającym z wojny w Afganistanie np. bez rąk czy bez twarzy. Drugi pacjent również był częściowo finansowany z mojego grantu, a ta trzecia 18-letnia pacjentka finansowana była przez szpital. To jest bardzo wysoki koszt. We Francji transplantacja to jest transplantacja, nieważne czy to serce, płuca czy twarz. A w Stanach trzeba uzyskać dużo akceptacji, trzeba wykazać, że to jest „standard of care”, czyli procedura wykonywana standardowo. A jak nie uzyska się tego standardu, co w przypadku procedur innowacyjnych takich, jak transplantacja twarzy jest niemożliwe, to traktowane jest to jako leczenie doświadczalne i trudno uzyskać finansowanie.
To jeszcze porozmawiajmy o transplantologii. Początki – 1954 przeszczep nerki, potem serce, ręka, twarz, macica. Kolejne organy udaje się przeszczepić. Technika, aparatura są coraz lepsze. Ale nadal ta sama bolączka: co zrobić żeby nie doszło do odrzucenia przeszczepu? Pani pierwsza pacjentka po przeszczepie twarzy, Conni Culp, zmarła z powodu powikłań po przyjmowaniu leków immunosupresyjnych. Czy i kiedy powstanie ta „złota tabletka”, terapia, która nie będzie dawać powikłań, a będzie zapobiegać odrzuceniu narządów? Wiem, że Pani Profesor pracuje nad tym.
- To jest duży problem przede wszystkim pacjentów, którzy mają dużo objawów ubocznych, podczas przyjmowania leków immunosupresyjnych. Od lal pracuję nad komórkami chimerycznymi, które powstały w moim laboratorium. Testujemy możliwości łączenia komórek dawcy i biorcy, czyli tworzenie chimery. Np. w przypadku przeszczepu twarzy mamy komórki dawcy, bo jak pobieramy twarz, możemy również pobrać szpik dawcy. I te komórki wyizolowane ze szpiku łączymy z komórkami biorcy i tworzymy chimerę. Taka komórka w 50 proc. wygląda jak komórka dawcy, a w 50 proc. jak komórka biorcy, stad ma zaakceptować przeszczepiony organ, który rozpozna jako „swój”. To jest wprowadzenie do organizmu takiego „konia trojańskiego”. Podajemy komórki, które dla organizmu wyglądają jak swoje. Z drugiej strony one wprowadzają element dawcy po to, żeby organizm biorcy zaakceptował tę twarz, wątrobę czy nerkę. Te badania są na etapie badań przedklinicznych. Natomiast już teraz robimy chimery dla bardzo ciężkiej choroby, jaką jest dystrofia mięśniowa Duchenne’a. Łączymy komórki dawcy i biorcy. Dawca jest allogeniczny, czyli może być spokrewniony lub nie i jego komórki łączymy z komórkami chłopca, który nie ma białka dystrofiny. Bez leczenia ci chłopcy umierają w wieku około 20 lat. To wtedy przestają działać wszystkie mięśnie, w tym także na końcu serce i mięśnie oddechowe. My podajemy komórki chimeryczne po to, żeby wstrzymać postęp tej choroby. W badaniu klinicznym, które prowadzimy od dwóch lat mamy potwierdzenie, że ta terapia jest bezpieczna. U siedmiu chłopców u których zastosowano terapię komórkami chimerycznymi DEC (Dystrophin Expressing Chimeric Cell) widzimy, że nie ma postępu choroby, a w wielu parametrach jest poprawa, która się utrzymuje. Np. echokardiografia serca utrzymuje się na tym samym poziomie, a nawet jest lepsza w wieku 15 lat niż dwa lata wcześniej, przed podaniem terapii DEC. A wiek15 lat to czas, kiedy choroba Duchenne’a bardzo szybko postępuje. Jak się uda wydłużyć życie tych chłopców choćby o kilka lat, to będzie sukces. To są pierwsze badania, które potwierdziły bezpieczeństwo terapii DEC i wymagają kolejnych badan, które pozwolą zweryfikować, jakie dawki są potrzebne. Ale już teraz wyniki wyglądają zachęcająco.
Kiedy zaczęła Pani pracę nad komórkami chimerycznymi?
- Najpierw było marzenie - pojawiła się idea komórek. Potem były badania na modelu zwierzęcym. Słyszałam: Maria, to wygląda super, ale nigdy nie będzie w człowieku. A one są teraz w pacjencie. Udało się, choć zajęło mi to aż 20 lat. Dla młodego pokolenia to też cenna uwaga, że nic nie dzieje się z dnia na dzień. Te badania to dla mnie największe osiągnięcie naukowe. Kiedyś postawiłam hipotezę, ona sprawdziła się, przynajmniej jeśli chodzi bezpieczeństwo i wstępną efektywność. Wszystko wymaga teraz dalszych lat pracy.
Kiedy można się spodziewać pierwszych badań klinicznych na pacjentach po przeszczepach?
- Niestety, te badania są bardzo kosztowne, trzeba znaleźć finansowanie. Jak będą pieniądze, to będzie można przyspieszyć badania, można będzie zaprosić stażystów z Polski i ze świata do laboratorium, żeby się pochylali nad doświadczeniami. Można będzie te procesy przyspieszyć. Ale żeby to się udało na większą skalę, potrzebne będzie finansowanie z grantów, fundacji czy od sponsorów. Jeżeli się okaże, że te chimery, może nie zastąpią leków immunosupresyjnych, ale mocno ograniczą ich rutynowe stosowanie, to już będzie wielki sukces.
Rozmawiała Katarzyna Malinowska-Olczyk