Ten temat odpada, ten nie, ten na pewno nie… Na lotach kosmicznych się nie znam, na muzyce też nie za bardzo, ale lubię, jak mi coś w samochodzie gra - to napiszę coś o muzyce.
W tej desperacji jedna z gazet opublikowała recenzję podzieloną na dwie części: dla fanów przed czterdziestką i tych starszych. A ja biedny stanąłem nad tą recenzją okrakiem i coś mnie uwiera |
Jest okazja, bo po 8 latach Metallica wydała w końcu nową płytę, „Hardwired... to self-destruct”. Nie liczę tego czegoś, co wydali ze świętej pamięci Lou Reedem, bo Lou to chyba jednak zrobił dla żartu i całkiem zgrabnie mu ten żart wyszedł. Znudzeni graniem na Antarktydzie (serio, zorganizowała im to Coca-Cola Zero) i kolejnymi koncertami „w hołdzie”, tudzież nagrywaniem filmów 3D weterani thrash metalu w końcu się zmobilizowali i nagrali pełnoprawną płytę. Od dłuższego czasu ego im rośnie wprost proporcjonalnie do łysin, więc wydali tę płytę w pięćdziesięciu różnych wydaniach, a podstawową jej zawartość rozbili na dwa krążki, chociaż zmieściłaby się i na jednym. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, jako młode szczyle, przytomne mniej więcej przez 4 godziny w ciągu dnia - stąd przydomek Alkoholica - potrafili wydawać płytę niemal rok w rok, przy czym każda z nich lądowała w panteonie metalowej klasyki. Jeszcze się grać nie nauczyli, a już nagrywali albumy lądujące w czołówce zestawień najlepszych rockowych albumów gitarowych wszech czasów. Tacy byli zdolni.
A teraz odstępy między kolejnymi wydawnictwami potrafi im wypełnić dwukadencyjna prezydentura Obamy. Nic więc dziwnego, że większość recenzentów nie wiedziała, jak takie coś podejść. Młodsi, jak to młodsi, koniecznie chcieli wpleść wątki osobiste i pisali o tym, jak w podstawówce zachwycili się płytą Reload, a zwłaszcza tym fragmentem „The Memory Remains”, w którym Marianne Faithfull śpiewa melodyjne „lalala” i że teraz to już nie to samo. Wśród starszych recenzentów zapanował popłoch, bo delegowanie ich przez redakcję do recenzowania „Hardwired…” uchodziło za odpowiednik wysłania porucznika Grubera na front wschodni - czy tak, czy siak będzie bieda. Metallica ma tylu fanów, z których każdy pamięta zespół z innej epoki, że nie sposób napisać recenzji tak, żeby komuś na odcisk nie nadepnąć. Zespół miał bowiem tę przypadłość, że każdą płytą otwierał jakiś nowy rozdział w swojej muzycznej historii. Jasne, były podobieństwa i pewne stylistyczne ramy, których się trzymano, ale ogólnie w każdą płytę wkładali całych siebie na różnych etapach swojego życia i wychodziły im twory tak różne, jak opus magnum „Master of Puppets” (stworzone na wiecznym haju) i straszliwy gniot „St.Anger”, napisany na trzeźwo. Pozostali giganci rocka stadionowego dawno już przestali się rzucać i nagrywają ciągle to samo, a ci się uparli i znowu chcą coś komuś udowadniać.
W tej desperacji jedna z gazet opublikowała recenzję podzieloną na dwie części: dla fanów przed czterdziestką i tych starszych. A ja biedny stanąłem nad tą recenzją okrakiem i coś mnie uwiera. W tym jednym, jedynym wypadku bowiem uważam, że nie ma sensu rozdzielanie włosa na czworo i doszukiwanie się stylistycznych odniesień do płyty wydanej w roku 1986, albo tej o dekadę późniejszej. Byłoby tego sporo, ale jakie to ma znaczenie? W jednym z tygodników napisano, że „nie sposób nie zauważyć”, że to próba grania takiego, jak się grało dwadzieścia lat temu. No brawo. Obecnie na listach przebojów królują: Bruno Mars, The Weekend i Zara Larsson. A w Białymstoku Zenek Martyniuk. To co? Metallica ma twórczo rozwijać muzyczne pomysły Bruna i Zenka, przefiltrować to przez swój bagaż doświadczeń i nagrać dwie gitary i bas? Bo staliby się przez to królami You Tube? I tak się nimi stali.
Nagrali do każdej piosenki z płyty teledysk i teraz jedzą popcorn i zastanawiają się, który będzie miał więcej odsłon. Bo mogą. Bo ciężką pracą dochrapali się takiej pozycji, że już wszystko mogą, a ich płyty są oceniane w jedynej sensownej skali: podoba się - nie podoba. Mnie się podoba. Jest sporo fragmentów do wycięcia, jest najbrzydsza okładka od czasów „Up at the Crack”, jest trochę monotonnie. No i co z tego. Jest też parę fragmentów, w których banan nie schodzi mi z twarzy, bo chłopaki nadal mają w jednym palcu więcej talentu, niż cała pozostała część Wielkiej Czwórki Thrash Metalu razem. A że czasem im się nie chce…
Zwróćcie uwagę na to, że napisałem recenzję płyty nie pisząc prawie w ogóle o samej płycie. Nie, żeby mi się nie chciało.
Adam Hermanowicz
W