W czasie, gdy Polacy szykować się będą do wyborczego weekendu prezydenckiego, odbędzie się w Moskwie uroczystość, o której jest u nas ostatnio co roku głośno, choć zawsze z różnych względów. Chodzi o Dzień Zwycięstwa, hucznie obchodzony 9 maja każdego roku w Moskwie.
W oficjalnej historiografii rosyjskiej wojna rozpoczęła się dopiero 22 czerwca 1941 roku i od tego momentu jest Wielką Wojną Ojczyźnianą |
W związku z dość mgliście zarysowaną koncepcją prezydenta Komorowskiego obchodzenia tego dnia na Westerplatte konkurencyjnych uroczystości, rozgorzała jakiś czas temu w naszym kraju dyskusja, która chwilowo ucichła, ale na pewno wróci wraz ze zbliżającą się okrągłą rocznicą zakończenia II Wojny Światowej. Dyskusja wylała się zresztą poza nasze granice, bowiem okazało się, że pomysł wybitnie nie spodobał się w kraju, który od 22 czerwca 1941 roku stale walczy z faszyzmem, tj. w Rosji.
Co ciekawe, argumenty „oczywiste” dla Rosjan pojawiły się i w polskiej dyskusji. Główny - i moim zdaniem najzupełniej niezrozumiały - wskazywał, że zakończenia wojny nie można obchodzić tam, gdzie ona się zaczęła. To ciekawe, bo na placu Czerwonym w Moskwie wojna ta się ani nie zaczęła, ani nie zakończyła. To jest plac, na którym odbierał defilady człowiek, który ją wspólnie z Hitlerem wywołał, ale czy to akurat jest argument za tym, żeby a priori przyjmować, że akurat tam jest idealne miejsca na świętowanie - śmiem wątpić. A co z miejscem, gdzie ona się naprawdę zakończyła? A co z wojną na Pacyfiku? Pozostałe argumenty z grubsza dotyczyły tego, że to niepotrzebnie rozdrażni Rosjan, co też raczej było chybione, bowiem szeroka jak stepy Noworosji, zbolała dusza rosyjska i tak cierpi, kiedy widzi w swojej telewizji reportaże o setkach trupów polskich najemników wywożonych potajemnie do Polski, o dozbrajaniu przez nas ukraińskich faszystów i ogólnie o tym, że miłujących pokój Rosjan chcemy zaatakować, czemu oni mogą się jedynie bezsilnie przyglądać i ćwiczyć tę ewentualność na manewrach o wdzięcznym kryptonimie „Zapad 2014”, w czasie których symulują nuklearny atak na Warszawę.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Obchody na Placu Czerwonym to nie są obchody zakończenia II Wojny Światowej. Gromkie „Urrraaa!!!!” nie dotyczy lat 1939 - 1941, kiedy Rosja biła „faszystów” w pańskiej Polsce, w Finlandii, czy krajach bałtyckich. W czasie, kiedy trwała bitwa o Anglię Stalin słał swemu sojusznikowi tysiące wagonów z rosyjskim zbożem, kiedy zaś Niemcy zabijali majora Hubala, ich sojusznicy z NKWD strzelali polskim oficerom w tył głowy w Katyniu. Ponoć do ostatniej chwili, na godziny przed wkroczeniem armii Hitlera na teren ZSRR, dostarczano mu zaopatrzenie zgodnie z dwustronnymi umowami, które pozwoliły się Stalinowi obłowić w Europie Wschodniej.
Nic też dziwnego, że w oficjalnej historiografii rosyjskiej wojna rozpoczęła się dopiero 22 czerwca 1941 roku i od tego momentu jest Wielką Wojną Ojczyźnianą. I to właśnie rocznicę zakończenia tej ostatniej obchodzą tak hucznie na Placu Czerwonym. Nie ma w tych obchodach miejsca na pamięć narodów napadniętych po zawarciu sojuszu Stalina z Hitlerem, nie ma miejsca na przypominanie, że bez tego sojuszu wojna mogłaby nie wybuchnąć. Jest tylko bezprzykładna pochwała militaryzmu, przed którym mają chylić czoła wszyscy ci, których armia rosyjska uzna za faszystów. A w ostatnim półwieczu nie było dekady, w której Rosjanie nie wskazaliby kogoś palcem. Powstanie berlińskie w 1953? Wiadomo, faszyści. Budapeszt 1956? Węgierscy faszyści. Praska Wiosna w 1968 roku? Czescy faszyści. I tak dalej. Tylko mudżahedinom w Afganistanie się upiekło, bo nawet najtęższe głowy radzieckiej propagandy nie mogły ich przerobić na pogrobowców Hitlera. Najwidoczniej Rosjanie doszli do wniosku, że to właśnie było powodem przegranej, bo potem znowu wróciła śpiewka o faszystach, ostatnio widzianych na Ukrainie, ale ponoć na Łotwie też się tylko przyczaili, gady. I co? Przywódcy wolnego świata mają jechać na Plac Czerwony, uśmiechać się i oglądać czołgi zdobyte na ukraińskich faszystach? A jeśli nie, to co? Nikt inny nie ma prawa świętować zakończenia wojny, w której walczył?
Kiedy to było wygodne, Putin dziękował za wkład w zakończenie wojny nawet niemieckim antyfaszystom. To może niech przyjedzie na ich zaproszenie do Berlina, w miejsce, gdzie zakończyła się II Wojna Światowa. Ale sam, bez armii utuczonej w czasach właśnie zakończonej petrodolarowej prosperity, bo tak to się robi w cywilizowanym świecie. Albo niech ogląda polskie obchody. Nikt mu nie zabroni, nawet polscy faszyści.
Adam Hermanowicz