Gorąca miała być końcówka lutego w naszej polityce. Palikot miał tworzyć wspólne listy w wyborach do Europarlamentu z Kwaśniewskim. Profesor Gliński miał utworzyć nowy rząd po obaleniu… wróć - po udzieleniu wotum nieufności skompromitowanemu rządowi Donalda Tuska.
Obalony był tylko jeden rząd w krótkiej historii III RP. Obalono go pod osłoną nocy i zdradziecko, teraz zaś na wskroś demokratyczna opozycja po prostu udzieli wotum nieufności Radzie Ministrów. Gabinet cieni prof. Glińskiego w chwili, gdy piszę te słowa, składał się z trzech profesorów i nikogo więcej. Słusznie więc mógł zostać uznany za rząd ekspercki. Premier Tusk miał ruszyć tuskobusem w kraj dopytać się wyborców, na co chcą przeznaczyć miliardy euro, które rozgarnięta, jak widać inaczej, Unia Europejska dała nam in blanco.
W międzyczasie wszystko się pokręciło i z Kwaśniewskim spotkał się Miller, Tusk zapowiedział przetasowania w rządzie, a Wanda Nowicka została pierwszym historii wicemarszałkiem/wicemarszałkinią (to drugie słowo uparcie podkreśla korekta programu Word stworzonego we wstecznej obyczajowo i niepoprawnej politycznie Kalifornii) Sejmu, niepopieranym przez żaden z klubów poselskich. Innymi słowy dzieje się w tym naszym tygielku politycznym, że ho, ho!
Niech wiedzą wyborcy, za co płacą. Przecież nie za pracę w parlamencie, w którym na najważniejszych głosowaniach ławy poselskie świecą pustkami. To jest robota dla frajerów. Prawdziwa polityka to: Marcinkiewicz, Niesiołowski, Giertych i Kamiński zakładający think–thank, który ponoć na wiosnę nawet się zbierze i coś wymyśli. Albo Palikot, przestawiający Grodzką za Nowicką i mówiący, że ta ostatnia chce być zgwałcona. Aha, no i Kwaśniewski spotykający się przed kamerami z Millerem, jakby nie mógł do niego zadzwonić. Generalnie polska polityka to jest przegląd gości wieczornego serwisu TVN 24, próbujących inteligentnie konwersować z redaktorem Morozowskim np. na temat rozpoczynającego się procesu matki „małej Madzi” z Sosnowca, wysokości, na jakiej została ścięta smoleńska brzoza i premii wicemarszałków Sejmu.
Końcówka lutego miała przynieść kumulację tego cyrku, w której każdy miałby do ugrania coś dla siebie, ze szczególnym uwzględnieniem uwagi mediów, które na żółtych (oby), albo nawet czerwonych (Boże, to zbyt piękne, ale może się uda) paskach będą pokazywały facetów, którzy siedzą w polityce od kilkudziesięciu lat i jak się spotkają, albo „wydadzą wspólny komunikat”, to stworzą „nową polityczną jakość”, która „rozbije zabetonowany układ partyjny”. Minęło nas to szczęście o mały włos. Albo raczej o słaby głos.
W czasie bowiem, kiedy tuzy naszej polityki szykowały się na robienie rewolucji poprzez zwoływanie konferencji prasowych, wszystkie ich wysiłki zniweczył słaby głos bardzo wiekowego człowieka mieszkającego z dala od naszego pępka świata. Benedykt XVI zapowiadający abdykację w czasie, kiedy prof. Gliński miał ogłaszać skład eksperckiego rządu, a Palikot ogłaszać wspólne listy z Kwaśniewskim, to jest po prostu dywersja i cios w plecy. To coś, jakby Juliuszowi Cezarowi przy przekraczaniu Rubikonu ktoś ukradł kości, jakby Aleksandrowi Wielkiemu ktoś na złość rozwiązał węzeł gordyjski, jakby Brutusowi ktoś podmienił nóż na gumową zabawkę. Tak się nie robi, to jest po prostu nie fair. Panie, widzisz to i nie grzmisz, żadnych znaków nie dajesz?!
Jeśli więc ktoś miał wątpliwości co do natury zjawiska, które zaszło nad nieszczęsnym Czelabińskiem, teraz już ich mieć nie powinien. To się nie mogło inaczej skończyć.
Adam Hermanowicz