Pisałem nie tak dawno, że każdy polski dziennikarz w skrytości ducha marzy o tym, aby jednym artykułem wejść do historii. Numeru Michnika, który artykułem „Wasz prezydent, nasz premier” powtórzyć się raczej już nie da, ale co szkodzi próbować.
No i na naszych oczach stało się to, co teoretycznie nie miało się prawa stać. Jeden z spośród autorów niepokornych krótkim artykułem pt. „Trotyl na wraku Tupolewa”, który ukazał się w Rzeczpospolitej, przeszedł do historii. Na razie jest to wprawdzie historia dziadostwa intelektualnego i martyrologii polskiej prawicy medialnej, ale przecież to też jakaś tam historia. W krótkim artykule trudno streścić wszystkie aspekty sprawy, ale warto chyba pochylić się nad czymś, co jakoś mediom umknęło. Obszernie analizowano terminarz spotkań wydawcy Rzepy z rzecznikiem rządu, kilkugodzinną zwłokę prokuratury z oficjalnym dementi, treść artykułu i jej związek z sensacyjnym tytułem, reakcję Prezesa i wątki prowokacji, słowem prawie wszystko, co sprawy dotyczyło. To jednak, co stanowi o jej istocie z punktu widzenia jakości mediów zostało prawie zupełnie pominięte. A istotę stanowi to, że artykuł ten nie był wcale żadnym wypadkiem przy pracy. To tylko jeden z wielu, naprawdę wielu pisanych przez owych „niepokornych” tekstów, których wspólnym mianownikiem jest zwrot „wydaje mi się, że tak jest”.
Nie jest on oczywiście broń Boże używany w tekście, tam bowiem udajemy, że coś wiemy. Flagowy okręt „niepokornych”, tonący w przyspieszonym tempie po wybuchu trotylu, tygodnik „Uważam, Rze” cały pisany był tą właśnie metodą. Zebrała się tam bardzo wyrazista ideowo grupa towarzyska, która podzieliła się między sobą tematami i pisała tydzień w tydzień co im się na jakiś temat wydaje. W takiej na przykład „Polityce” artykuły o wydarzeniach kulturalnych piszą fachowcy od kultury, o zjawiskach socjologicznych – socjolodzy itd. W „Uważam Rze” natomiast o popkulturze pisywał redaktor Z., który jak sam z rozbrajającą szczerością przyznawał, nie znał się na niej za bardzo, ale że był zasłużony ideowo (to on wymyślił pojęcie „przemysł pogardy”), to go rzucono na ten odcinek, żeby sobie wierszówkę nabijał. Jak trzeba było napisać coś, o powiedzmy, społecznym tle ostatnich wyborów, to wybrany losowo redaktor (rzucali monetą? zapałki wyciągali?) pisał, co mu się wydaje na ten temat, bez żadnych badań, bez konsultacji z fachowcami, ot tak sobie.
Najgorzej było, gdy przyszło pisać o historii najnowszej (a było tych artykułów sporo, oj sporo). Wtedy bowiem największe tamtejsze autorytety siadały do komputera, nadymały się z jedynie słusznego pod kątem ideowo stanowiska i pisały zawsze jednostronnie (czytaj: prawostronnie) skręcone teksty, w których prawdziwe nawet, ale na ogół marginalne fakty służyły do budowy zupełnie fantastycznych scenariuszy, których nie sposób było potwierdzić naukowo.
Ale właśnie na tym cały koncept polegał – wyrobiona ideowo publiczność nie będzie sprawdzała faktów, bo przecież „wszyscy wiemy, jak było”. Co jakiś czas, co bardziej wkurzony bohater takich tekstów (najczęściej Adam Michnik) pozywał panów redaktorów, ale ewentualną przegraną dopisywali sobie do martyrologicznego CV, które dziwnym trafem rozpoczynało się na ogół po roku 1989. Impreza się kręciła, sprzedawane za połowę ceny innych tygodników pismo sprzedawało się dobrze, metoda wydawała się dobra. Grupa siedziała w rozkroku pomiędzy rosnącym w siłę tygodnikiem, a przejętą w złotych czasach IV RP „Rzeczpospolitą” i wydawało się, że po upadku „Życia”, „Dziennika” i sporej ilości innych tytułów wreszcie znaleziono metodę na ekspansję prawicowego dziennikarstwa.
No i ten jeden raz, kiedy trzeba się było tłumaczyć ludziom, którzy niekoniecznie wiedzą, o co w niepokornym pisaniu chodzi, okazało się, że pan redaktor G. stanął niczym zając przed światłami samochodu. Szybko wprawdzie zszedł do podziemia i obecnie robi za gwiazdę wszystkich gnębionych przez reżim tuskowy, ale wiarygodność jego i cenionego niegdyś dziennika szlag trafił. Zapomniał biedak, że jak się wejdzie na teren przeciwnika i chce się go uderzyć w samo serce, to trzeba mieć naprawdę mocne karty. W tym wypadku wystarczyłyby fakty.
A w rejonach, w których obracają się „niepokorni” jest to towar mocno deficytowy. Wydaje mi się, że tak jest.
Adam Hermanowicz