- Nie było żadnych autorytetów, sprzętu, ale były książki. Polską neonatologię tworzyliśmy od zera, wspomagając się literaturą – wspominała prof. Walentyna Iwaszko-Krawczuk, nestorka polskiej neonatologii, Kierownik Kliniki Neonatologii AMB.
Wspomnienia Pani Profesor spisała Joanna Morga w książce „Narodziny polskiej neonatologii. Wspomnienia lekarzy”. Za zgodą autorki publikujemy obszerne fragmenty opowieści.
Początek
Prof. Walentyna Iwaszko-Krawczuk: - O tym, że zostałam neonatologiem, zdecydował przypadek, a właściwie poważny wypadek komunikacyjny. Miałam złamanie podstawy czaszki, wyciek płynu mózgowo-rdzeniowego przez ucho oraz złamanie miednicy. Byłam już wtedy chirurgiem dziecięcym i miałam specjalizację z pediatrii. Po wypadku trudno mi było odnaleźć się w pracy, na oddziale. Czułam się źle, miałam zawroty głowy. Wtedy – to był rok 1963 – prof. Stefan Soszka, twórca Kliniki Położnictwa i Chorób Kobiecych w Białymstoku, zaproponował mi pracę w oddziale noworodkowym. Ktoś mu mnie polecił. Pamiętam, że przyszłam do niego prosto z pracy w rejonie, ubrana w kalosze. Do profesora tak przyjść nie wypadało, ale on był dla mnie bardzo serdeczny.
Początkowo bardzo nie chciałam zajmować się neonatologią. Ta praca wydawała się wprawdzie lżejsza niż pediatria, ale była bardzo nieatrakcyjna, ponieważ polegała głównie na przewijaniu dzieci. Noworodków się wtedy prawie w ogóle nie leczyło.
Z powodu stanu zdrowia nie miałam jednak wyboru. Tak trafiłam na oddział noworodków i wcześniaków, którym kierowała doc. Barbara Kańska. Organizowałyśmy go od podstaw, od zera. Moja szefowa odbyła trzymiesięczny kurs neonatologii w Aberville w Anglii. Pamiętam, że stamtąd przywiozła niesamowitą dla nas informację, że nie trzeba unieruchamiać złamanego obojczyka u noworodków.
Kiedy w 1968 r. doc. Kańska została dyrektorem Amerykańskiego Szpitala Dziecięcego w Prokocimiu, przejęłam kierowanie oddziałem. Bardzo się tym denerwowałam, wiedziałam, że to odpowiedzialna praca. Wtedy umierało dużo noworodków – umieralność wynosiła w tym czasie kilkadziesiąt promili.
Nadzieja w książkach
W tamtych czasach nie było właściwie żadnych autorytetów w dziedzinie neonatologii, żadnych rekomendacji. I to było najgorsze, bo nie było się kogo poradzić. Zasady postępowania z noworodkami były narzucane przez pediatrów i położników – kierowników klinik.
Zgodnie z zaleceniami prof. Krystyny Bożkowej, ówczesnego autorytetu w pediatrii, nie mogliśmy trzymać na oddziale dzieci z jakąkolwiek infekcją – nawet z zapaleniem spojówek, które bardzo często występowało u noworodków, jako efekt podrażnienia po zabiegu Credego, ani dzieci gorączkujących z powodu odwodnienia. Trzeba było je odsyłać na odziały pediatryczne. Nie zawsze się temu podporządkowywałyśmy. Wiedziałyśmy, że w niektórych przypadkach gorączka czy zapalenie spojówek nie zagrażają innym noworodkom. Nieraz wystarczyło dziecko dobrze napoić i gorączka ustępowała.
Mój zespół był bardzo młody, niedoświadczony, bez specjalizacji. Dlatego bardzo ucieszyłam się, gdy dołączyła do niego moja koleżanka z gimnazjum, liceum i ze studiów – Krysia Goszczyńska. Była doświadczonym pediatrą, osobą solidną i odpowiedzialną, dobrym lekarzem. Cenne było również to, że była żoną ginekologa dr. Jerzego Goszczyńskiego, który współpracował z naszą kliniką, a później został dyrektorem naszego szpitala. On był naszym obrońcą i zaopatrzeniowcem.
Drugą osobą, która mnie wspierała w pracy, była dr Krystyna Dzienis, specjalista II stopnia z pediatrii z dużym doświadczeniem klinicznym. Jestem wdzięczna za współpracę wszystkim moim asystentom: Elżbiecie Kulikowskiej, Joannie Szamatowicz, Krystynie Dębek, Markowi Alifierowi, Barbarze Juchnickiej, Alicji Wasiluk.
Warunki na oddziale były trudne. Na sali leżało 30 noworodków, czasem nawet dwójka w jednym łóżeczku, bo nie było miejsca. Położne spały na noszach wojskowych. Gdy przychodziła godzina karmienia, położna ładowała na wózek 20 noworodków i rozwoziła do matek. Na sali był wrzask, bo dzieci były głodne. Karmienie było co trzy godziny, z sześciogodzinną przerwą nocną. Uczono nas wtedy, że takie jest wydzielanie soków żołądkowych u dziecka.
Nie było diagnostyki, nie było sprzętu – inkubatorów, respiratorów. Na szczęście były podręczniki, była literatura. W kraju neonatologią zajmowała się garstka osób – oprócz mnie jeszcze m.in. doc. Barbara Kańska, prof. Irena Twarowska z Poznania i prof. Elżbieta Gajewska z Wrocławia. I do wszystkiego musiałyśmy dochodzić same, opierając się na literaturze. Nieraz siedziałam w bibliotece do późnych godzin wieczornych. Pamiętam, gdy raz w zimie wracałam późno do domu i spotkałam po drodze mężczyznę. Zapytał:
– Skąd pani wraca?
– Z biblioteki, a pan?
– A ja z więzienia.
Wystraszyłam się, chociaż dziś myślę, że tylko żartował, bo przecież tak późno nikt z więzienia nie wychodzi.
100 dolarów
Z literaturą naukową byliśmy zawsze na bieżąco. Moje asystentki podkreślały, że nigdy nie wstydziły się swojej wiedzy – ani na forum ogólnopolskim, ani za granicą. Śmieję się, że największą „łapówką”, jaką dostałam w życiu był wielki tom „Neonatology” pod redakcją dr. Gordona B. Avery'ego (pierwsza edycja 1975 r. – przyp. red.). To jest biblia neonatologii. Dostałam ją od kobiety, która miała ciężko chore dziecko z dziecięcym porażeniem mózgowym. Z dziewczynką nie było kontaktu, nie chodziła. Matka bardzo chciała ją rehabilitować, ale w Polsce nikt nie chciał się tego podjąć. Postanowiła wyjechać z nią na leczenie do USA. Niestety, nie mogła uzyskać specjalistycznej opinii w tej sprawie. Ja podjęłam się opisania stanu dziecka, ona to przetłumaczyła na angielski i dziewczynkę przyjęto na rehabilitację w Stanach Zjednoczonych. Mama w podziękowaniu podarowała mi tę książkę, która wtedy kosztowała chyba ze 100 dolarów. Dla nas to był majątek.
Jestem bardzo dumna z tego, że w tej książce cytowane są trzy moje prace naukowe (…).
Bardzo się przejmowałam swoją pracą. Każde dziecko musiałam sama obejrzeć, sprawdzić jego stan. Staraliśmy się ratować dzieci w miarę naszych możliwości. Ale często nie mogliśmy im pomóc. Wtedy nie było takich metod oceny stanu noworodka (poza skalą Apgar) i metod leczenia, jak obecnie.
Pamiętam, jak rodziła u nas pacjentka z Tychów. To była wyczekana ciąża. Dziecko urodziło się duże, donoszone, ale w zamartwicy, czyli z niedotlenieniem. Cała ekipa położników przyszła na oddział noworodkowy sprawdzić, co z nim. A ono miało wylew śródczaszkowy i właśnie umierało.
Te zgony nie dawały mi spać po nocach. Bardzo przeżywałam, gdy nie mogłam pomóc. Najgorsze były zgony nagłe. Na szczęście pacjenci nie byli w tamtych latach roszczeniowi, uważali, że skoro się nie udało, to nie mogło się udać. Ludzie bardziej ufali lekarzom.
Nocy nie przesypiałam także dlatego, że mnie budzono i musiałam natychmiast pędzić na oddział (nieraz z wałkami na głowie), pomagać dyżurującym lekarzom. Ale od tego jest się kierownikiem.
Cud
Największym przeżyciem jakie pamiętam, było przyjście u nas na świat pierwszego dziecka z in vitro (12 listopada 1987 r. – przyp. red.). Byłam przy jego narodzinach. Cesarskie cięcie robił prof. Marian Szamatowicz. Mieliśmy wtedy wielki napór reporterów.
Myślałam: Boże! Gdy się urodzi w zamartwicy i ja go nie docucę, to mnie powieszą. Bardzo się bałam. Wybrałam dla tego dziecka oddzielną salkę, oddzielny zespół pielęgniarek. Sama je pielęgnowałam. Ale marzyłam, żebym jak najszybciej mogła je wypuścić do domu. Na obchody 25-lecia in vitro w Polsce odwiedziła nas ta dziewczyna. Piękna i zdrowa. Wyszła za mąż i ma swoje dziecko.
Narodziny dziecka to jest cud natury! Rodzicom bardzo trudno jest powiedzieć, że dziecko będzie niepełnosprawne albo umrze. Do dziś pamiętam, jak jednej z naszych pacjentek urodziło się dziecko z zespołem Downa. Położnik nie chciał rodzicom o tym mówić. A my przecież mamy obowiązek informowania. Gdy przyszedł ojciec noworodka, powiedziałam mu, że urodziło mu się dziecko niezupełnie zdrowe i będzie się gorzej rozwijało. A on na to:
– Ale w końcu rozwinie się?
– No w końcu tak... Będzie później chodziło.
– Ale będzie chodziło?
– Będzie gorzej rozumiało mowę.
– Ale w końcu nauczy się rozmawiać?
Nie mogłam mu wytłumaczyć, bo on to wszystko przyjmował za dobrą monetę. Matka dziecka była położną i też nic nie dostrzegała. Dowiedzieli się dopiero, gdy dziecko zachorowało i przyjechało do ich domu pogotowie. Wtedy powiedziała im o tym lekarka. Ale miłość rodziców, zwłaszcza matki, jest niemierzalna.
Wspominam do dziś, jak urodziła się u nas dziewczynka bardzo zniekształcona – nie miała powiek, warg. Miała niesamowity wyraz twarzy. Zaproponowałam jej mamie – to była żona milicjanta – że pomogę jej znaleźć ośrodek, gdzie dzieckiem się zaopiekują. A ona popatrzyła na mnie i powiedziała: To moje dziecko i ja je zabiorę. I zabrała. Kiedyś spotkałam je razem w filharmonii. Ta dziewczyna przeszła szereg operacji, w tym plastycznych. Skończyła studia.
Ja uważam, że naprawdę wspaniałą zmianą było wprowadzenie w latach 90. XX w. systemu rooming-in, czyli przebywania na oddziale matki z dzieckiem. A także możliwość odwiedzania matki przez bliskich. Dla kobiety ważne są zwłaszcza odwiedziny partnera. Wtedy wszystkie problemy znikają.
Bardzo duża zmiana w opiece nad noworodkami nastąpiła wraz z wprowadzeniem respiratorów, a także fototerapii w leczeniu żółtaczek. Wcześniej ja wprowadziłam w Polsce leczenie żółtaczki u noworodków przy pomocy Luminalu. To lek uspokajający, ale pobudza metabolizm bilirubiny. To był wtedy jedyny sposób, bo nie było lamp do fototerapii, a żółtaczki trafiały się bardzo ciężkie.
Dzięki Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy dostaliśmy w latach 90. XX w. wspaniałe inkubatory. Poza tym udało nam się uzyskać aparat do USG, by oceniać mózg oraz narządy wewnętrzne noworodków.
Efektem mojej pracy, także dydaktycznej, było obniżenie wskaźnika umieralności okołoporodowej dzieci w województwie podlaskim do ok. 8 promili. Mieliśmy też najniższą w Polsce śmiertelność wśród wcześniaków urodzonych z najniższą masą ciała. Choć nie zawsze udawało się uniknąć u nich poważnych skutków wcześniactwa.
Walentyna – nigdy!
Pamiętam chłopca, który po urodzeniu ważył poniżej 600 gramów. Gdy pokazałam dziecko ojcu, to aż się zachwiał z wrażenia. Spotkałam go z synem po wielu latach. Chłopak jest ładny, sprawny fizycznie, ale niepełnosprawny umysłowo. Potrafił powiedzieć jak się nazywa, ale już z podaniem miejsca zamieszkania miał problemy. Nigdy nie będzie samodzielny.
Nie mogę też zapomnieć jednej pacjentki, która urodziła u nas trojaczki. Karmiła je sumiennie piersią. Kiedyś zażartowałam, że przynajmniej jedno z dzieci mogła ochrzcić moim imieniem. Gdy wyszłam, zapytała położną:
– A jak pani docent ma na imię?
– Walentyna.
– O Boże! Nawet gdybym miała piątkę, żadnej bym tak nie nazwała.
Rozbawiła mnie. Walentyna to było kiedyś bardzo popularne imię.
Mieliśmy w naszej klinice wiele sukcesów. Ale chyba najbardziej jestem dumna z tego, że wychowałam całą kadrę neonatologów, która kontynuuje moją pracę i nadal jest zasadniczym wsparciem w pracy dydaktycznej i klinicznej dla mojego następcy p.o. kierownika kliniki doc. Marka Szczepańskiego. To mi daje ogromną satysfakcję. Wiem, że moje wychowanki też są dumne ze mnie. Powiedziały mi, że tylko dzięki mnie nauczyły się neonatologii.
Opr. bdc
Na podstawie książki Joanny Morgi „Narodziny polskiej neonatologii. Wspomnienia lekarzy”.