Jest takie pytanie, na które wszyscy chcielibyśmy uzyskać rozsądną i zadowalającą odpowiedź: Dlaczego tak naprawdę dobrym ludziom (chodzi nam tu przeważnie o nas samych) przytrafiają się złe rzeczy?
W najlepszym wypadku cierpienie poucza nas, hartuje i umacnia. Może oczyścić nasze serce, pohamować nasze ambicje i spowodować, że skupimy się na „tym jednym, którego potrzeba”. Innymi razy cierpienie może nas przytłoczyć, doprowadzając na krawędź rozpaczy
Dlaczego świat pogrążony jest w cierpieniu, szczególnie niezawinionym cierpieniu? Dlaczego doszło do tragedii 11 września, dlaczego zdarzają się samobójcze ataki terrorystyczne, porwania czy akty znęcania się nad dziećmi, dlaczego dochodzi do przypadków kradzieży tożsamości lub masowych zwolnień z pracy? W każdym z tych przypadków winą można obarczyć innych ludzi, ale nie wyjaśnia to, dlaczego tak wielu z nas cierpi, stając się niewinnymi ofiarami ich przemocy, chciwości czy wyzysku.
Oprócz tragicznej rzeczywistości naszej powszechnej upadłości, mamy również świadomość, że znaczna część doświadczanego przez nas bólu i cierpienia najwyraźniej nie wynika z przyczyn, które byłyby bezpośrednio od nas zależne. Bardzo często i na różne sposoby znajdujemy się w sytuacjach, na które nie mamy żadnego wpływu, stajemy się ofiarami zdarzeń i okoliczności, które nas przytłaczają. Widok cierpienia towarzyszy nam bezustannie bez względu na to, czy dotyczy ono bezpośrednio nas, czy też odnosi się do tych, których kochamy, na których nam zależy. Codziennie coraz to nowych przykładów dostarczają nam środki masowej informacji: słyszymy o bezmyślnej przemocy na ulicach Los Angeles, która w ciągu niespełna dwóch tygodni odbiera życie dziesiątkom ludzi; widzimy obrazy dorosłych i ich dzieci umierających w całej Afryce z powodu strasznego problemu AIDS; całe wioski w południowej Azji ginące pod zwałami błota albo ulegające zniszczeniu przez cyklony; rodziców błąkających się po spalonym mieszkaniu, opłakujących śmierć swych dzieci i próbujących przeżyć swój domowy holocaust... A to wszystko dzieje się już po 11 września.
Największą pokusą w obliczu tego cierpienia jest pytanie: Dlaczego? Dlaczego ja, czy ktoś, kogo kocham musi doświadczać tego rodzaju nieszczęść? Jakże często pojawiają się niezwłocznie kolejne pytania: Dlaczego Bóg tak nas ukarał? Cóż uczyniliśmy, że musimy znosić taki ból?
Jeśli postrzegamy te cierpienia jako prawdziwie „niezawinione”, nawet przy najbardziej usilnych staraniach żadna odpowiedź nie okaże się w pełni zadowalająca. Posługujemy się szeregiem teologicznych objaśnień, które pojawiały się ostatnimi laty. Mówimy o wolności, którą Bóg obdarzył nas po to, abyśmy mogli kochać; wolności, której nadużyliśmy do tego stopnia, że wyobcowaliśmy się ze Źródła życia i pogrążyliśmy zarówno siebie, jak i całe stworzenie w otchłani zła, cierpienia i śmierci. Sugerujemy też, jak wielu już to uczyniło, że Bóg gotów jest posłużyć się nawet niewinnym cierpieniem, aby pomóc nam dojrzewać duchowo; albo też w taki sposób ukazuje nam naszą zupełną bezradność, że w rozpaczy zmuszeni jesteśmy oddać się całkowicie Bożemu miłosierdziu.
Każda z tych odpowiedzi jest prawdziwa. Ale gdy cierpienie, które znamy od innych, dotyka nas samych - gdy to nasze dziecko rodzi się z poważnymi objawami kalectwa; kiedy to my padamy ofiarą czyjejś nieusprawiedliwionej przemocy; lub też w przypadku, gdy to bliska nam osoba ginie w wypadku drogowym - wówczas owe teologiczne objaśnienia okazują się niewystarczające. W obliczu naszego własnego bólu ich abstrakcyjna prawda po prostu do nas nie dociera.
Rzecz w tym, że w tym życiu nigdy nie znajdziemy rozsądnego i możliwego do przyjęcia wyjaśnienia tajemnicy niewinnego cierpienia. Tym, co czyni je tak trudnym do zniesienia i prowadzi od bólu do rozpaczy i zwątpienia, jest tak naprawdę właśnie nasza niezdolność objaśnienia tego cierpienia. Cierpienie pozostaje „tajemnicą”, w pospolitym znaczeniu tego słowa, właśnie dlatego, że nie jesteśmy w stanie ostatecznie objaśnić - lub też usprawiedliwić - jego pochodzenia i znaczenia. To dlatego jest to cierpienie, a nie zwykły ból, rana czy zmartwienie.
Jest jednak jeszcze jedna możliwość rozpatrywania tej tajemnicy cierpienia. Polega ona na pojmowaniu terminu „tajemnica” w jego bardziej podstawowym znaczeniu - jako „sakramentu”. Niewielu z nas opłakując odejście ukochanego członka rodziny, przechodząc udrękę chemioterapii, albo zmagając się z kliniczną depresją jest w stanie docenić etymologię terminu mysterion. Oznacza on „sakramentalną rzeczywistość” i dlatego rzuca na problem cierpienia nowe, promienne i uzdrawiające światło.
Jesteśmy członkami Ciała Chrystusa. Właśnie to stanowi naszą najbardziej podstawową tożsamość i określa nasze najbardziej podstawowe powołanie (Rz 12; 1 Kor 12). „Gdy jeden członek cierpi” - stwierdza apostoł Paweł - „pozostałe uczestniczą w jego cierpieniu” (1 Kor 12,26). Wraz z członkami cierpi również Głowa tego Ciała. Oznacza to, że we wszystkim, czego doświadczamy, nigdy nie pozostajemy w odosobnieniu. W cierpieniu nigdy nie pozostajemy sami. Choć inni członkowie Ciała mogą nie zważać na nasze cierpienie, Chrystus podejmuje je w całości. Wiemy, że nawet pragnie wziąć na Siebie nasze cierpienie, połączyć je ze Swym własnym, aby przemienić je i nas samych na obraz Jego pełni i Jego niewysłowionego pokoju. To wspaniała prawda Krzyża - Chrystus dobrowolnie i z oddaniem jednoczy się z nami nie tylko po to, aby wybawić nas od grzechu i winy, ale też po to, by współuczestniczyć w naszym cierpieniu i znosić je aż do końca.
Bóg dopuszcza do naszego cierpienia, ale nigdy go nie narzuca. Ludzkie cierpienie nie jest karą za grzechy, chyba że (jak ujął to niegdyś mój były seminaryjny wykładowca) w takim stopniu, w jakim Bóg „pozwala nam wypić piwo, którego sami nawarzyliśmy”. „Kto zgrzeszył” - zapytali Jezusa uczniowie - „że [człowiek ten] narodził się ślepy?”. W odpowiedzi usłyszeli: „Ani on nie zgrzeszył ani jego rodzice, lecz, aby przez niego objawiły się dzieła Boże” (J 9,3).
W najlepszym wypadku cierpienie poucza nas, hartuje i umacnia. Może oczyścić nasze serce, pohamować nasze ambicje i spowodować, że skupimy się na „tym jednym, którego potrzeba” (cs. jedinoje na potrebu - przyp. tłum.). Innymi razy cierpienie może nas przytłoczyć, doprowadzając na krawędź rozpaczy. Dochodzi do tego szczególnie wtedy, gdy pozostaje ono „tajemnicą” w owym pospolitym znaczeniu: jest wówczas druzgocące, zagmatwane, niewyjaśnione i najwyraźniej jawi się jako niesprawiedliwy ciężar udręki, utraty i bólu.
Tym jednym, i zapewne jedynym, co przemienia takie cierpienie w prawdziwe misterium, doświadczenie przesiąknięte sakramentalną łaską jest oddanie naszego cierpienia, jakiekolwiek by były jego przyczyny i postacie, w dłonie Ukrzyżowanego. To ofiarowywanie tego cierpienia - nawet z zaciśniętymi zębami, jeśli jest taka potrzeba - Temu, który pozostaje „w śmiertelnej udręce aż do końca świata”. Tym prostym sakramentalnym gestem, którego dokonujemy w usilnej modlitwie (naszej własnej i tych, którzy nam towarzyszą), każdą odrobinę bólu, udręki i rozpaczy możemy przynieść Temu, który jest źródłem wszelkiego prawdziwego uzdrowienia, pokoju i radości. Właśnie to zdaje się być jedynym sposobem na to, aby - jak mówi apostoł Paweł - „chlubić się pośród udręk” wiedząc, że to właśnie przez nie Bóg nieustannie napełnia nasze serca Swą niewyczerpaną miłością (Rz 5,3-5).
o. John Breck
tłum. o. Włodzimierz Misijuk