Jak to jest poznawać historię u źródeł? Ale nie takich w archiwach, tylko w pamięci świadków? Z pewnością nie jest to rzecz dostępna na co dzień i warto jej poświęcić nieco zachodu (zapis spotkania z połowy grudnia 2012 r.).
Przeczytaj jeszcze: Wernisaż Stanisława Wakulińskiego w Bibliotece UMB
Na wernisażu ostatniej wystawy w bibliotece UMB nadarzyła się okazja do porozmawiania z jednym z najstarszych pracowników obecnego Uniwersytetu Medycznego, Stanisławem Wakulińskim, rzeźbiarzem i autorem setek plansz dydaktycznych, na których szkolono kolejne pokolenia studentów. Niektórych dziwiło, że na wystawie pokazywano obrazy, stworzone przez mistrza i jego wnuczkę. Przecież mistrz zawsze kojarzony był z rzeźbą, a tu pejzaże, ptaki i sceny ze zwykłego życia. Przyznał, że malowanie było dla niego czymś w rodzaju odskoczni, sposobem na odprężenie i odzyskiwanie sił po tygodniach spędzonych na formowaniu pomników, czy tworzeniu pomocy dydaktycznych. Po krótkim zapoznaniu dostałem zaproszenie do jego pracowni na następny dzień. Zapowiadała się ciekawa rozmowa o początkach jego pracy w Akademii, początkach Zakładu Anatomii i Akademii w ogóle.
Z daleka od poklasku
Między blokami, w jednym z zaułków przy ulicy Proletariackiej w Białymstoku, znajduje się niepozorny budynek. Ściany, obłożone cegłą klinkierową, kryją sklep, lokale użytkowe i pracownię artysty. Ta mieści się na tyłach, skromnie ulokowana poza zasięgiem wzroku przypadkowych przechodniów i, jak sam mistrz mówi, z dala od rozgłosu.
Przywitał mnie w drzwiach. Powiedział, że jeśli zdecyduję się odwiedzać go częściej, to nauczę się odczepiać łańcuch i wchodzić nawet bez pukania. Na zewnątrz było prawie jedenaście stopni mrozu, a my weszliśmy do ciepłej hali, wysokiej na około pięć metrów. Niemal w całości zagospodarowano ją stołami roboczymi. Znajdujące się u góry, naprzeciwko okien półki zastawione były gipsowymi popiersiami i odlewami z brązu. Gipsowe maski wisiały wszędzie, na ścianach, na kolumnach podpierających stryszek. Niektóre z nich ustawiono rzędami na mniejszych półkach. Tuż za wejściem, w stropie skonstruowano klapę, przez którą miały wystawać górne części tworzonych tu rzeźb. Tak było znacznie łatwiej. Zamiast budować piętrowe rusztowania, wystarczyło wejść na górę, do części mieszkalnej i przejść nad pracownię, by spokojnie dopieszczać detale.
Czas zrobił swoje
Mistrz poruszał się z trudem, pomagając sobie laską, zaopatrzoną u dołu w niewielkie raki, zapewne przeciw poślizgnięciu się na oblodzonych o tej porze roku chodnikach. Dziewięćdziesiąt lat to kawał czasu. A mimo tego ciągle jest aktywny, chce wychodzić i rozmawiać, poznawać nowych ludzi. Potrzebuje tego.
– Wybaczy pan, że usiądę – mówiąc to, opadł na wytarty fotel z widokiem na całą pracownię. – Mam już swoje lata i, jak to wy młodzi mówicie, jestem już trochę zmulony. Ale atmosfera tego miejsca sprzyja dyskusjom. Rozmowa pozwala zachować umysł w dobrym stanie. Lekarz powinien wiedzieć to najlepiej.
Uśmiechnąłem się i rozłożyłem aparat fotograficzny we wskazanym miejscu. Na stole położyłem dyktafon, tak żeby nie przeszkadzał. Zewsząd patrzyły na nas gipsowe twarze, niektóre przedstawiały ludzi, którzy odeszli dawno temu. Ciszę przerywało tylko tykanie zegara. Sfatygowane narzędzia odpoczywały w specjalnie przygotowanych uchwytach, gotowe do pracy. Niektóre zdążyła pokryć warstewka kurzu, inne wyglądały jak odłożone przed chwilą. Bieg czasu zdawał się zwalniać i tylko siła rozpędu, naleciałość z zewnątrz, nie pozwoliła mi usiedzieć w miejscu. Zapytawszy o pozwolenie, zacząłem chodzić po pracowni z aparatem. Niemal natychmiast rzuciła się w oczy spora kolekcja płócien, ustawionych w karnym rządku przy nogach sztalugi. A jednak to prawda. W ramach odskoczni powstawały kolejne obrazy, eksperymenty z paletami barw i światłocieniem. Odwzorowania na płaszczyźnie, tak odmienne w stosunku do form przestrzennych.
– Czas zrobił swoje – powiedział mistrz. – I nawet najtęższe głowy nic na to nie poradzą. Czytałem kiedyś w prasie, że jeden z Gruzinów dociągnął 150 lat. Ale nie ma pewności, czy nie zapomniał swojej daty urodzenia. Setka to chyba maksimum, powyżej nie ma już nic. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Trudne początki
Rozmowę rozpoczęliśmy od wspomnienia Zjazdu Anatomów Polskich w Białymstoku, organizowania na tę okazję muzeum anatomicznego i projektowania plansz dydaktycznych. Osobą odpowiedzialną za przygotowania był dr Omulecki, wspominany przez mistrza jako znakomity anatom. To on zaproponował Wakulińskiemu pracę w Akademii Medycznej.
Z dnia na dzień, Wakuliński podjął decyzję o dodatkowym etacie, po godzinach pracy w liceum, gdzie był nauczycielem. Dzień mistrza od tamtej pory zaczynał się przed pierwszym dzwonkiem, potem była przerwa na obiad i od czternastej kolejna zmiana, tym razem na anatomii.
Oprócz muzeum były też inne problemy. Epidiaskopy, zastąpione obecnie rzutnikami multimedialnymi, okazały się mizerną namiastką pomocy, a rzucany na ścianę obraz stawał się niewidoczny dla osób w dalszych rzędach. Pojawiła się potrzeba stworzenia tablic anatomicznych dla studentów. Później, takie tablice były zamawiane nie tylko przez Zakład Anatomii Prawidłowej, ale również przez chirurgów, kardiologów, fizjologów… Jedna powstawała przez kilka dni, a mistrz stworzył ich grubo ponad czterysta.
– Wszystko musiało mieć sens – wspominał. – Każda kreska, przypisy, odpowiednio dobierane kolory. Zakład Anatomii potrzebował muzeum, które stało się z czasem jego wizytówką. Doktor Omulecki, który był wówczas adiunktem, zorganizował wszystko znakomicie. Zgromadził wokół siebie grupę zapaleńców, część z nich wykonywała preparaty mokre, a tacy jak my zajmowali się preparatami kostnymi. Potrzeba było wszystkiego, począwszy od gablot, na planszach z rysunkami skończywszy. Była to wielka praca. Czasem przychodziło nam nawet nocować w Zakładzie. Ale zdążyliśmy ze wszystkim na Zjazd, wrażenie z pewnością pozostało.
Było to ponad pięćdziesiąt lat temu. Mimo upływu lat, obecny szef Zakładu Anatomii Prawidłowej UMB, prof. Janusz Dzięcioł, nie zapomniał o tamtej pracy, ani o mistrzu Wakulińskim. Czasami odwiedza go w pracowni, a ekspozycja plansz dydaktycznych i gipsowych popiersi pracowników Zakładu jego autorstwa były w tym roku ozdobami wystawy, zorganizowanej z okazji Nocy Muzeów.
Życzenia na przyszłość
– Teraz jest zupełnie inaczej – powiedział Wakuliśki, kiedy zapytałem, czy mogę obejrzeć złożone przy sztaludze obrazy. – Kiedyś trzeba było wybrać się w teren, wziąć kartonik, akwarelkę, zrobić szkice. Zobaczyć krajobraz własnymi oczami, a nie tylko zapisać odwzorowanie.
Wyjął jedno z płócien, przedstawiające pola uprawne późną jesienią. Porę roku zdradzały kolory.
– Takich kop już nigdzie nie ma – westchnął. – Po prostu już ich nie układają. Jeżeli pan chce posłuchać o historii to proszę się pospieszyć. Nie wiadomo, kiedy wezwą mnie na górę – z uśmiechem wskazał sufit.
Życzenia na przyszłość? Głupie pytanie. Chociaż w tej sytuacji o dziwo okazało się trafne. Odpowiedź była zaskakująco prosta. Ocalić od zapomnienia. Spisać, przeredagować zbiór wspomnień, od wojny przez okupację, zmiany ustrojowe, pracę na Akademii, tworzenie pomników, i plansz. Na emeryturze skończywszy. W międzyczasie spróbować znaleźć rzeźby, które rozeszły się po świecie. Nawet w Chicago mają ich kilka. I żeby ktoś przychodził od czasu do czasu porozmawiać, bo to nie pozwala zapomnieć, umrzeć za życia. A mistrz? Mistrz twierdzi, że nie jest ważny i że to wcale nie jemu należą się dowody uznania. Liczą się prace, które po nim pozostaną.
Wyszedłem z pracowni po niecałej godzinie. Czas naglił, na powrót przybierając swój naturalny bieg i wyrwał z zastanowienia. Siarczysty mróz znów szczypał w policzki, a u kresu drogi czekał ten sam, co pięćdziesiąt lat temu pałac. Tylko ludzie się zmienili. Historia pozostała na swoim miejscu.
Tomasz Dawidziuk